Relacja

30. WFF: Samobójcy, anioły i brudny szmal

https://www.filmweb.pl/article/30.+WFF%3A+Samob%C3%B3jcy%2C+anio%C5%82y+i+brudny+szmal-107802
Kolejnego dnia 30. Warszawskiego Festiwalu Filmowego obejrzeliśmy przewodnik po sposobach na samobójstwo pt. "Witamy w klubie" Andreasa Schimmelbuscha, "Anioły dnia powszedniego" autorki "Małych sekretów", Alice Nellis, oraz "Brudny szmal" z ostatnią rolą Jamesa Gandolfiniego.

Samobój
(rec. filmu "Witamy w klubie")

Hotel dla samobójców oferujący szeroki wachlarz sposobów na to, jak ze sobą skończyć? Grupa wsparcia dla osób, którym nie udało się skutecznie przenieść na tamten świat – a owo "wsparcie" polega na podnoszeniu efektywności w wiązaniu pętli i podcinaniu żył? W filmie Andreasa Schimmelbuscha nie brakuje wybornych pomysłów na opowiadanie o samobójstwie. Niestety, są to tylko pomysły. Reżyser próbuje stąpać po cienkiej granicy między humorem a powagą oraz rzeczywistością a ułudą, ale ostatecznie gubi się gdzieś w zainscenizowanym przez siebie fabularnym gąszczu. 



Mottem filmu jest cytat z Sylvii Plath: "umieranie jest sztuką". Dla głównej bohaterki pojęcia "sztuki" i "umierania" stają się wręcz nierozerwalne. Kate (Patrycja Ziółkowska) jest bowiem aktorką grającą w przedstawieniu o cierpiącej na depresję kobiecie. Sama ma jednak podobne problemy; tkwi w dołku psychicznym. Rola i życie zachodzą na siebie, przeplatają się. W chwili słabości Kate melduje się więc w hotelu, gdzie ma zamiar ze sobą skończyć. Ale poznawszy pracującego tam Viktora, zmienia plany. Przez chwilę wygląda na to, że miłość może być skuteczną odtrutką na samobójcze myśli. Niestety, mężczyzna również cierpi na depresję i związek tej pary przekształca się w dziwaczną szamotaninę, wyścig, w którym oboje biegną do tej samej – ponurej – mety.

Ars moriendi ze słów Plath to jednak nie tylko dosłownie "sztuka". To również – po prostu – ciężka praca, rodzaj spektaklu, który planująca samobójstwo osoba musi odegrać przed bliskimi. Chodzi o zachowanie pozorów, o niewzbudzanie podejrzeń – byleby czujność partnerów albo rodziny nie stanęła na drodze do realizacji śmiertelnego planu. Taka jest funkcja szczególnych korepetycji, na jakie uczęszcza bohaterka. Słyszy na nich rady, jak się zachowywać, żeby wyglądać na szczęśliwą i zadowoloną z życia. Schimmelbusch ciągnie ten wątek, podważając realność kolejnych wydarzeń z życia Kate. Im dalej w film, tym bardziej zaczynamy wątpić w to, co widzimy. Kate ciągle "gra", ale czy naprawdę jest aktorką? Kiedy reżyser filmuje sceny jej prób/występów, nie pokazuje nam przecież publiczności, nie umieszcza w kadrze ramy teatralnej sceny. Tym samym podkopuje pozorny obiektywizm filmowego przedstawienia. Może wszystko, co oglądamy – łącznie z osobliwym hotelem, grupą wsparcia i swoim sobowtórem, którego bohaterka co wieczór widzi za oknem – to wytwory jej chorego umysłu?

Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.


Studium bytów niepotrzebnych (rec. "Anioły dnia powszedniego")

Na Alice Nellis można było do tej pory polegać. Jej nazwisko gwarantowało zawsze solidną filmową robotę. Być może nie były to nigdy dzieła wiekopomne, ale "Małe sekrety" czy "Idealne dni" pozostawiły po sobie na tyle dobre wrażenie, by widz w ciemno wybierał się na kolejne filmy jej autorstwa. Każdemu jednak może przydarzyć się wpadka, dzieło słabsze, niepotrzebne. W przypadku Nellis tym filmem są "Anioły dnia powszedniego", czyli ekranizacja książki Michala Viewegha.



Jest to historia jednego dnia z życia pewnej  rodziny i związanych z nią osób. Już na samym początku dowiadujemy się, że Karel, instruktor jazdy samochodowej, wieczorem umrze, chyba że on i jego bliscy radykalnie się zmienią. O to jest jednak ciężko. Jego żona coraz gorzej czuje się w małżeństwie, stając się obsesyjną pedantką i projektując kryzys związku na szparę między podłogowymi panelami. Syn Karela niewiele ma z ojcem wspólnego. Zresztą zaprzątają go inne kłopoty. Były mąż jego żony, syn przyjaciółki jego matki, nie daje im spokoju. Jego najnowsze wideo powinno wstrząsnąć, ale poza chwilową irytacją nie wywoła żadnej zmiany. Jest jeszcze Ester, od niedawna wdowa, którą Karel uczy prowadzić samochód i o której w skrytości ducha fantazjuje. Temu wszystkiemu przyglądają się tytułowe anioły.

Niebiańska czwórka jest jak słoń w salonie. Ich istnienie w filmie jest pozbawione sensu. Cel, dla którego są elementem fabuły, też nie jest jasny. Reżyserka dość ogólnikowo uzasadnia ich pojawienie się. Nie ma to jednak większego znaczenia, ponieważ mimo ciągłej obecności na ekranie, wpływ na fabułę mają znikomy. Są podobni do widzów oglądających film Nellis – obserwują wszystko z boku. Od zwyczajnego odbiorcy różni ich jednak to, że posiadają wiedzę, której my jesteśmy pozbawieni. Na "szczęście" anioły nie robią nic innego, tylko gadają i gadają, ciągle się tą wiedzą z nami dzieląc. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że i tak większość z tych informacji zostaje powtórzona w formie wizualnych retrospekcji, nawet w tym zakresie ich obecność na ekranie jest przez samą reżyserkę kwestionowana.

Całą recenzję Marcina Pietrzyka przeczytacie TUTAJ.


Bez przebaczenia (rec. "Brudny szmal")

"Brudny szmal" nie brzmi dumnie. Nie dość, że trąci kinem klasy B, to nie oddaje jeszcze istoty świetnego filmu Michaela Roskama. Oryginalny "The Drop" w słowniku półświatka oznacza miejsce, do którego o ustalonej porze z całej okolicy spływa szerokim strumieniem haracz dla mafiozów. Tytuł można jednak również odnieść do patowej sytuacji, w jakiej znaleźli się główni bohaterowie. Opuściły ich szczęście, zdrowy rozsądek, wreszcie boża łaska.



Kuzyni Bob (Tom Hardy) i Marv (nieodżałowany James Gandolfini w ostatniej roli) prowadzą w Brooklynie bar należący do czeczeńskich gangsterów. Kiedyś to Marv był właścicielem przybytku, ale musiał ustąpić przed siłą pięści ze Wschodu. Teraz spędza dni na zrzędzeniu i rozstawianiu po kątach krewniaka, rekompensując sobie w ten sposób utraconą pozycję. Poczciwiec Bob nie protestuje przeciw takiemu traktowaniu. Jak przystało na dobrego chrześcijanina, który codziennie przed pracą odwiedza kościół, bohater stara się być dla wszystkich grzeczny i uczynny. Prawy charakter nie pozwoli mu również zostawić w potrzebie znalezionego na śmietniku pokiereszowanego szczeniaka. Kiedy jednak w okolicy pojawi się podejrzewany o morderstwo właściciel psa, a w barze dojdzie do napadu, Bob zastanowi się dwa razy, zanim miłosiernie nadstawi drugi policzek.

Scenariusz "Szmalu" dostarczył jeden z ulubionych pisarzy Hollywoodu, Dennis Lehane ("Rzeka tajemnic", "Wyspa tajemnic"). Filmowcy cenią go za niezrównany talent narracyjny i wnikliwie opisane, wiarygodne tła obyczajowe. Choć zamiast ukochanego miasta Lehane'a, Bostonu, mamy tu Nowy Jork, autorską sygnaturę widać na każdym kroku. Intryga rozkręca się nieśpiesznie, ale z żelazną konsekwencją, wątek sensacyjny kiełkuje na glebie codziennych trosk i lęków klasy robotniczej, a motywacje bohaterów są solidnie uargumentowane. Plotąc kolejne nitki intrygi,  Lehane opowiada jednocześnie o samotności będącej konsekwencją grzechów popełnianych przez bohaterów. O skazanych na niepowodzenie próbach wyrwania się z egzystencjalnej matni. Wreszcie o przemocy wdrukowanej na stałe w nasz gatunek. W tej znakomitej scenopisarskiej robocie wątpliwości budzi tylko epilog – jakby dopisany w ostatniej chwili na rozkaz wytwórni, wyraźnie gryzący się z fatalistyczną wymową filmu.

Całą recenzję Łukasza Muszyńskiego przeczytacie TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones