Artykuł

Atak conów

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Atak+con%C3%B3w-90962
Nerd – czytamy na Wikipedii – to "pochodzące z języka angielskiego negatywne określenie osoby pasjonującej się naukami ścisłymi, informatyką, grami komputerowymi; od niedawna do jednych z pasji nerda zalicza się fantastykę, jak i czytanie komiksów". Samoświadomość autora tej definicji jest uderzająca; w końcu to pewnie jakiś nerd edytował to hasło w sieciowej bazie danych. Na szczęście jest jeszcze "bardziej uspołeczniona" wersja nerda – geek.

O tym, że osiłek nie ma dziś szans z nerdem, przekonał się sam James Bond, gdy w "Skyfall" przygadywał mu okularnik Q. Nic w tym dziwnego; seria o przygodach agenta 007 od zawsze była papierkiem lakmusowym zeitgeistu. Prawda czasu prawdą ekranu: nerd to dziś nie tylko bohater hollywoodzkich produkcji, ale i pierwsza osoba, którą pyta się, jaki film nakręcić w następnej kolejności.


"Skyfall"

Do niedawna widzowie głosowali przede wszystkim w kasach kinowych, kupując bilety albo tego nie robiąc. Stąd wzięła się zachowawcza polityka Hollywood polegająca na uśrednianiu gustów i celowaniu w największy wspólny mianownik. Decydenci z Fabryki Snów dostrzegli jednak, że są inne sposoby na wypchanie sobie kieszeni i zadowolenie widzów niż wyznaczanie szczytu krzywej Gaussa. To Internet przeformułował jednokierunkowy model komunikacyjny i dał odbiorcom nowe narzędzia do werbalizacji swoich potrzeb. A najgłośniej wypowiedzieli się oczywiście ci najlepiej zaznajomieni z nowym medium. Traf chciał, że to również oni najbardziej interesują się wytworami filmowej popkultury.

Zemsta nerdów

Nerd – czytamy na Wikipedii – to "pochodzące z języka angielskiego negatywne określenie osoby pasjonującej się naukami ścisłymi, informatyką, grami komputerowymi; od niedawna do jednych z pasji nerda zalicza się fantastykę, jak i czytanie komiksów". Samoświadomość autora tej definicji jest uderzająca; w końcu to pewnie jakiś nerd edytował to hasło w sieciowej bazie danych. Na szczęście jest jeszcze "bardziej uspołeczniona" wersja nerda – geek. Jedni czy drudzy – mniejsza o to. Właśnie z ich szeregów rekrutują się pasjonaci, którzy zapełniają tematyczne fora dyskusyjne. Co bardziej aktywni zakładają własne strony. Tak było między innymi w przypadku Harry'ego Knowlesa, kreatora opiniotwórczego portalu Ain't It Cool News czy Billa "Jetta" Rameya, który wystartował ze stroną Batman-on-Film. Witryna Rameya powstała niedługo po tym, jak "Batman i Robin" Joela Schumachera sprowadził czarne chmury nad przebojowy dotychczas cykl, a jej zadaniem było doprowadzenie do realizacji kolejnego filmu o przygodach Człowieka-Nietoperza. W rezultacie BoF stało się jednym z kamyczków w lawinie, jaką przyniosła trylogia o Batmanie w reżyserii Christophera Nolana.

 
"Batman i Robin"

Okazuje się bowiem, że społeczność nerdów potrafi więcej, niż tylko wymieniać się komentarzami na blogach czy stać w kolejce po autografy ulubionych rysowników. Jeśli zajdzie potrzeba, są w stanie działać. Gdy serial "Firefly" autorstwa Jossa Whedona – jednego z ulubieńców geekowej publiczności – został skasowany, fani wstali od komputerów i aktywnie oprotestowali decyzję producentów. W rezultacie ich akcji seria doczekała się wydania na DVD. Kiedy dodatkowo zawalczyli również zawartością portfeli, windując płytę na szczyt listy bestsellerów Amazona, znaleźli się decydenci chętni wyłożyć pieniądze na kontynuację serialu. Tak powstał pełnometrażowy film "Serenity", w którym Whedon mógł dokończyć rozpoczęta opowieść. Jego pozycję pupilka nerdów utrwalił oczywiście sukces "Avengers" – projektu, który zadowolił nie tylko fanów, ale również szeroką publiczność i zapewnił studiu Disneya pokaźny przypływ gotówki. A skoro publiczność konwentów komiksowych dostarcza Hollywood dolarów, Hollywood chętnie odwiedza konwenty.   

Konwencja konwentu

Imprezy te wyłoniły się z ruchu fanowskiego, którego początki datuje się na koniec XIX wieku i wiąże z postacią Sherlocka Holmesa. To detektyw z Baker Street jako pierwszy rozpalił wyobraźnię odbiorców na tyle, że znaleźli się zapaleńcy dopisujący własne wersje jego przygód i publicznie protestujący, gdy sir Arthur Conan Doyle postanowił uśmiercić swojego bohatera. W latach 30. pojawiła się natomiast społeczność fanów science fiction, a w latach 70. nastąpił rozwój grup zrzeszających wielbicieli filmów i seriali telewizyjnych w rodzaju "Star Treka". Ważną rolę odegrały w tej kwestii również komiksy. Stan Lee osobiście odpowiadał na łamach zeszytów Marvela na listy czytelników, kreując wśród nich poczucie wspólnoty i wychowując pokolenia nerdów, do których wrażliwości przemawiali jego bohaterowie w rodzaju okularnika Petera Parkera czy społecznych wyrzutków X-Men. To z pierwszych fanklubów i spotkań rozwinęły się aktywności, jakie kojarzymy z dzisiejszymi konwentami: targi komiksów, spotkania z twórcami czy cosplay (przebieranie się za ulubione postacie). Największą z takich imprez jest odbywający się od 1970 roku San Diego Comic-Con. Jedną z jego edycji portretuje dokument Morgana Spurlocka "Comic-Con Epizod V: Fani kontratakują", który wszedł właśnie na ekrany naszych kin.

Gdy nowe filmowe adaptacje komiksów ("Spider-Man" Sama Raimiego, "X-Men" Bryana Singera) zaczęły odnosić sukcesy, konwenty – dotychczas terra incognita dla decydentów filmowych – stały się obowiązkowym punktem na trasie producenckich biznes tripów. Na zlotach zakompleksionych dziwaków w okularach i koszulkach z superbohaterami zaroiło się od garniturów z Hollywood. W filmie Spurlocka Kevin Smith przyznaje, że Comic-Con urósł i jest dziś imprezą porównywalną z Sundance, najważniejszym festiwalem kina niezależnego. Ma rację – ale także w tym sensie, że konwent odkleił się od swoich korzeni i stał się kolejnym bastionem hollywoodzkiego PR-u. Coraz mniej tu komiksów (nad czym ubolewają kolekcjonerzy, sprzedawcy, wydawcy), a coraz więcej wydarzeń promujących najnowsze produkcje dużych studiów: przedpremierowych pokazów, konferencji prasowych, stoisk z merchandisem itp. Komercjalizacja Sundance doprowadziła do powstania konkurencyjnych imprez próbujących odzyskać niezależnego ducha – Slamdance i Slumdance. Alternatywnych konwentów też nie brakuje, ale fama Comic-Conu może być receptą na wsobność kurczącego się komiksowego środowiska. Impreza przyciąga nowych odbiorców, którzy przy okazji mają szansę wciągnąć się w dotychczas nieznany im świat komiksów. Pytanie tylko, jak długo Comic-Con pozostanie atrakcyjny dla wielkich graczy filmowego środowiska?

Mroczne widmo końca?

Niektórzy sądzą, że z komiksowej bańki, która urosła wraz z sukcesem "Iron Mana" i jemu podobnych produkcji, zaczyna uchodzić powietrze. Jak na razie plany kolejnych adaptacji komiksowych są wciąż szeroko zakrojone – w kolejce na premierę czekają między innymi sequele "Avengers", "Thora" i "Kick-Ass", nowy Wolverine i nowy Superman. Ale kiedy kilka filmów, które zrobiły furorę na konwentach, poniosło porażkę w kinach, studia ograniczyły swoją obecność na Comic-Conie. Koronnym przykładem na nieprzekładalność konwentowego gustu na wybory szeregowych widzów stał się "Scott Pilgrim kontra świat". Pracownicy studia z radością zacierali ręce, gdy uczestnicy imprezy przyjęli film niczym drugie przyjście Beatlesów. Ale w kinach obraz poniósł sromotną klęskę, zmieciony w weekend otwarcia przez "Niezniszczalnych" i "Jedz, módl się, kochaj". Próbowano to potem tłumaczyć hermetycznością materiału źródłowego oraz problematycznymi plakatami i zwiastunami, które nie wyjaśniły postronnym, czego oczekiwać od tej produkcji. Nie był to jednak odosobniony przypadek. W tym samym roku na Comic-Conie intensywnie promowano również "Tron: Dziedzictwo", którego późniejszy frekwencyjny wynik także nie spełnił oczekiwań. Innym razem zawiodły "Sucker Punch" czy "Green Lantern". Ostatnio taki los spotkał "Dredda". Spodobał się uczestnikom imprezy i większości krytyków, ale jeśli chodzi o liczbę Amerykanów, którzy kupili na niego bilety, skompromitował się całkowicie. Czy oznacza to koniec kredytu zaufania wystawionego nerdom?

 
"Scott Pilgrim kontra świat"

Comic-Con miał być nową bronią w arsenale PR-owców z Fabryki Snów, generatorem oddolnego szumu, wzniecanego – całkiem bezinteresownie (a więc i za darmo) – przez podnieconych fanów. Tymczasem największe sukcesy frekwencyjne ostatnich lat przyniosły filmy co prawda komiksowe, ale akurat te, które nawet nie pojawiły się na Comic-Conie: "Transformers 3" i "Mroczny Rycerz". Broń ta jest bowiem obosieczna. Prezentacja na konwencie kosztuje i może nieoczekiwanie wybuchnąć producentom w twarz. Pokazanie filmu w całości na takiej imprezie jest zagrożeniem dla weekendu otwarcia, bo ci, którzy na pewno poszliby na film, mają szansę obejrzeć go tu (jedyny ratunek w tym, że pasjonaci lubują się w wielokrotnych seansach). A co jeśli zaprezentowany materiał się nie spodoba? Perspektywa oddolnej inicjatywy fanów nie brzmi już tak zachęcająco, jeśli mają oni obsmarować film w sieci, i to jeszcze zanim zdąży wejść do kin. Niektórzy fani zresztą sami przyznają, że nie należy im ufać, wiedzą bowiem, że ich społeczność lubuje się w kapryszeniu i krytykowaniu. Wystarczy wspomnieć dzielące internet na pół dyskusje na temat decyzji obsadowych – choćby tej dotyczącej Heatha Ledgera jako Jokera. Dlatego też Peter Jackson powstrzymał się przed pokazaniem na Comic-Conie fragmentów "Hobbita" w kontrowersyjnym formacie 48 fps. Lepiej dmuchać na zimne. Bo pewny zysk z konwentu mogą mieć tylko ci, którzy i tak nie mają nic do stracenia – mniej znani twórcy z nieoczekiwanymi projektami (tak swoją szansę wykorzystali m.in. autorzy "Dystryktu 9"). Ale to nie drobniaki nakręcają koniunkturę na konwenty, a duże produkcje, na które czekają tłumy.


Morgan Spurlock na Comic-Conie

Bo ostatecznie wszystko i tak kręci się wokół pieniędzy. "Scott Pilgrim", nawet gdyby odniósł sukces, nie miałby szansy stać się hitem na miarę "Avengers". Nie ta estetyka. Mimo wszystko świat nerdów pozostaje więc niszowy. Scott Pilgrim wciąż należy tylko do nich, choć Iron Manem muszą już dzielić się z całym światem. Dokument Spurlocka pokazuje, że nadbudowa Comic-Conu przerosła fundamenty, a komiksowy substrat został przemielony przez korporacyjną maszynkę. Ale produkt, gdy odniesie sukces, może bawić jednych i drugich – zarówno tych z niszy, jak i tych, których imię milion. Nigdy jeszcze tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones