Relacja

BERLINALE 2014: Dzieci i skazańcy głosu nie mają

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/BERLINALE+2014%3A+Dzieci+i+skaza%C5%84cy+g%C5%82osu+nie+maj%C4%85-102502
W stolicy Niemiec mieliśmy okazję zobaczyć dwa filmy z konkursu głównego: poruszającego  "Jacka" oraz "La voie de l‘ennemi" z Forestem Whitakerem, Brendą Blethyn i Harveyem Keitelem w rolach głównych.

 

Był sobie chłopiec ("Jack", 2014)
 
Jack skończył dopiero dziesięć lat, ale gdyby dowody osobiste wręczano za życiowe doświadczenia, a nie metrykę, chłopiec już dawno miałby własny. Ojca nie widział nigdy na oczy, a o jego matce Sannie można powiedzieć wszystko z wyjątkiem tego, że jest nadopiekuńcza. Zajęta sobą i kolejnymi adoratorami traktuje synów (Jack ma jeszcze młodszego przyrodniego brata Emanuela) jako zło koniecznie. Czasem się z nimi pobawi albo doradzi, jak wrócić do domu metrem, podczas gdy ona będzie startowała w kolejnym imprezowym maratonie. A kiedy dzieciaki zgłodnieją, wespnie się na kulinarne wyżyny i przyrządzi kanapkę z margaryną. Na tym jednak koniec. Nawet jeśli Jack widzi, że Sanna nie jest wzorem cnót rodzicielskich, nie daje tego po sobie poznać. To w końcu jego matka. Kocha ją za wszystko i mimo wszystko. Wychowywać musi się jednak sam. 


Dramat Edwarda Bergera od razu skojarzył mi się ze swojskimi "Kochankami mojej mamy" Radosława Piwowarskiego. Podobna jest nie tylko tematyka obu filmów, ale i empatia, z jaką ich reżyserzy przyglądają niedolom swoich małoletnich bohaterów. Na wątłe barki chłopców spada za duży ciężar: strach przed odrzuceniem ze strony rodzica, agresja rówieśników i znieczulica otoczenia. Berger w przeciwieństwie do Piwowarskiego nigdy nie uderza jednak w tony melodramatu. Narracja jest wyjątkowo oszczędna, zaś konstrukcja fabuły przypomina miejscami... thriller. Nic dzieje się tu bez przyczyny, a każdy wątek, postać i przedmiot są precyzyjnie wpisane we wciągającą historię.  Więcej nie mogę zdradzić, ale ogląda się to wszystko znakomicie. Duża w tym  zasługa odtwórcy tytułowej roli Ivo Pietzckera, który przez 100 minut seansu prawie w ogóle nie znika z ekranu. Na jego  twarzy powaga i skupienie sąsiadują z dziecięcą naiwnością, a szczenięca niewinność potrafi w jednej sekundzie  ustąpić miejsca wściekłości rottweilera.  

Resztę recenzji Łukasza Muszyńskiego przeczytacie TUTAJ


Przemiana zabroniona ("Two men in Town", 2014)

Rachid Bouchareb jest postacią zasłużoną zarówno dla kultury francuskiej (produkuje filmy Brunona Dumonta), jak i algierskiej, której kinematografię trzykrotnie reprezentował w oscarowym wyścigu, zdobywając nominacje dla  "Pyłu życia", "Dni chwały" i "Ponad prawem". Urodzony w Paryżu w algierskiej rodzinie, czuje się spadkobiercą obu dziedzictw, a w swoich filmach daje świadectwo przenikania się różnych kultur. Nie inaczej jest w jego najnowszym obrazie – pokazywanym w konkursie głównym Berlinale 2014 "Two Men in Town", w którym opowiada o pograniczu amerykańsko-meksykańskim i współistnieniu na nim ras i religii. Sam proces produkcji można by stawiać za wzór wielokulturowości: film, będący swobodnym remakiem francuskiego klasyka "Dwaj ludzie z miasta" (1973) z Alainem Delonem, zrealizowano w USA przy użyciu środków algierskich i belgijskich oraz międzynarodowej obsady. Ta, trzeba przyznać, jest imponująca.


Forest Whitaker wciela się w Williama Garnetta, nawróconego na islam recydywistę po 18 latach warunkowo opuszczającego więzienie. Przydzielona mu zostaje kuratorka, grana przez zrobioną tu na siwo i mówiącą z akcentem z Illinois Brendę Blethyn – wybitną brytyjską aktorkę, która wystąpiła wcześniej u Bouchareba w "London River". Jej antagonistą, kwestionującym wdrażaną przez nią "filozofię zaufania" staje się szeryf hrabstwa Luna (Harvey Keitel), pamiętający morderstwo, którego Garnett dopuścił się przed laty i twierdzący, że pokuta jeszcze się nie dokonała. Niczym w moralitecie, zagrają oni o duszę i przyszłość skazańca, który otrzyma dodatkowo aniołka w postaci pięknej Teresy (Dolores Heredia) i namawiającego do złego kolegę-oprycha, o wyglądzie bardzo brzydkiego czarta (Luis Guzman). Zbyt naiwne to opozycje, by widz mógł w nie uwierzyć.

W roli matki głównego bohatera pojawi się wielka Ellen Burstyn, której obecnie rzadko zdarza się dostawać role godne jej talentu – niestety i tu mignie tylko przez chwilę. Burstyn znalazła się w obsadzie nieprzypadkowo – urodzona katoliczką, nawróciła się na islam, co koresponduje z sytuacją jej filmowego syna. Jego walka, by powrócić na łono społeczeństwa, a także, by żyć w zgodzie z nową religią, wystawiana jest na ciężkie próby, a islam tylko niekiedy pozwala mu opanować gniew, z którego kontrolą Garnett ma problemy.


Kiedy zostaje zapędzony w kozi róg i musi wymierzyć sprawiedliwość, luzuje starannie zapinany kołnierzyk, zdejmuje amulet otrzymany od imama i okulary w stylu Malcolma X. W tym momencie "Two Men in Town" zdaje się mówić, że systemy religijne wcale nie chronią przed złem i błędami. Bo w razie potrzeby w każdej chwili można je zawiesić, zostawić na boku jak biżuterię. Żadna religia, ni filozofia, nawet życzliwi ludzie wokół – jak pokazuje reżyser – nie są w stanie sprawić, że świat będzie prosty, a to właśnie jest największym marzeniem bohaterów: wieść spokojne życie. Film Bouchareba rozważa przy tym możliwość resocjalizacji, pokazując, że nawet jeśli przemiana wewnętrzna jest możliwa, trudno zmienić nastawienie świata wokół, tak jak nie da się wymazać własnej przeszłości. 

Resztę recenzji Adama Kruka przeczytacie TUTAJ.  

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones