Relacja

BERLINALE 2018: Kobiece historie

Filmweb / autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/BERLINALE+2018%3A+Kobiece+historie-127077
Drugiego dnia festiwalu w Berlinie Marcin Stachowicz obejrzał "Damsel" Davida i Nathana Zellnerów, niezależną wariację na temat westernu z Robertem Pattinsonem i Mią Wasikowską w obsadzie, Jakub Popielecki natomiast wybrał "Las herederas" Paragwajczyka Marcela Martinessiego

***


Konik na biegunach ("Damsel", reż. David Zellner, Nathan Zellner)

Brudni, spoceni, zdeterminowani, wszyscy prą na amerykański Zachód w jednym celu: wykasować stare i wgrać nowe. "Czysta karta" wymaga daniny krwi, bo państwo i prawo dopiero wyłaniają się w mozołach, a i dom trzeba sobie postawić samemu, bydło oporządzić, zastrzelić bandytów. Antywesterny czasami tłumaczą tę historię bezhołowia na język surowego realizmu, innym razem celują w szaloną farsę, z przemocą tak groteskowo dosłowną, że aż komiczną. "Damsel" braci Zellnerów – związany nicią pokrewieństwa ze "Slow West", "Bone Tomahawk" czy, z rzeczy nieco świeższych, serialem "Godless" – to bez wątpienia przedstawiciel tej drugiej kategorii.


Film otwiera scena dla (anty)gatunku mocno emblematyczna – na pustyni, pośrodku niczego, siedzi sobie dwóch facetów i czeka na dyliżans. Starszego (Robert Forster) Zachód zdążył już kilkukrotnie przeżuć i wypluć: chciał przekonać Indian do chrześcijaństwa, a teraz wraca na łono cywilizacji z podkulonym ogonem. Młodszy (David Zellner) ma jeszcze entuzjazm, wierzy w ideały pionierów i legendarną wolność "dzikich". W tej surrealistycznej, w pewnym sensie piekielnej przestrzeni dokonuje się rytuał przejścia: młody niespodziewanie wchodzi w buty starego, a stary może wreszcie porzucić zachodniocentryczne bajania o kaganku oświaty i dziejowej misji. Role się odwracają, ale romantyczny mit, na którym to wszystko się opiera, trwa w najlepsze. I zbiera krwawe żniwo. 

Start jest więc na tyle wyrazisty i autentycznie zabawny, że resztę filmu – szczególnie jego drugą połowę – łatwo wziąć za rozciągnięty w czasie przypis do prologu. Od fantazji pionierów błyskawicznie przechodzimy do groteskowej donkiszoterii, gdzie pierwsze skrzypce gra Robert Pattinson z kucykiem na smyczy, gitarą w łapskach i wstrętem do zbyt mocnej whiskey. Jego Samuel Alabaster to przegięty błędny rycerz i jednocześnie antyteza westernowego twardziela – w butonierce nosi pierścionek zaręczynowy, śpiewa kiczowate ballady i rozprawia o prawdziwej miłości. Swój wiecznie nieobecny obiekt pragnienia – Mię Wasikowską – więzi w puzdereczku, na czarno-białej fotografii, tuż przy sercu. Ma także święte przekonanie, że Penelopa, gdziekolwiek by nie była – porwana?, uciekająca?, martwa? – ciągle tylko siedzi, pachnie i czeka na jego łaskawe oświadczyny. 


Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ.


***

Za kółkiem ("Las herederas", reż. Marcelo Martinessi)

Jaskrawy od neonowej kolorystyki plakat "Las herederas", przedstawiający kobietę w średnim wieku i okularach, z maźniętym niby odręcznie tytułem, nie może nie kojarzyć się z chilijską "Glorią". Tym bardziej że film Marcela Martinessiego – jak niegdyś produkcja Sebastiána Lelio – również startuje w konkursie Berlinale. Ale mimo że oba tytuły faktycznie łączy wiele, choćby motyw kobiety zmagającej się ze "smugą" cienia oraz południowoamerykański kontekst (Martinessi pochodzi z Paragwaju), równie dużo je dzieli. "Gloria" była słodko-gorzkim crowd-pleaserem, filmem skrojonym na festiwalowy przebój (i nic w tym złego). "Las herederas" to niby też przykład kina pełną gębą "festiwalowego", ale mniej gładki, nagradzający raczej widzowską cierpliwość. A przede wszystkim: zdecydowanie bardziej posępny.


Ów połyskliwy plakat jest bowiem mylący. Zamiast neonowej ferii barw w "Las herederas" dominuje stonowana klaustrofobia wyblakłych wnętrz. Słowo "posępny" jest na miejscu o tyle, że akcja toczy się w dużej mierze w przestrzeni wymierającego domu-widma, stanowiącego ponure muzeum swojej minionej świetności. Mieszka w nim para lesbijek w średnim wieku, tytułowych "dziedziczek": Chela (Ana Brun) i Chiquita (Margarita Irún). Kobiety znalazły się jednak w finansowych tarapatach, popadły w długi i zmuszone są spieniężać po trochu swój dobytek. Na sprzedaż idą kolejne atrybuty niegdysiejszego statusu: kryształowa zastawa, rodzinne obrazy, samochód. Do tego dochodzi konflikt charakterów: Chiquita jest przebojowa, towarzyska, "wyjściowa". Zaciska zęby i z podniesioną głową znosi kolejne dopusty, nawet kiedy otrzymuje urzędowe zawiadomienie, że jako dłużniczkę czeka ją kilka miesięcy więzienia. Chela z kolei zamyka się w sobie, niejako współodczuwając z podupadającym domostwem. Ulega temperamentowi partnerki i stopniowo pogrąża się w letargu. Do czasu.

"Las herederas" opowiada bowiem o szansie przełamania rutyny, o odkręconym niespodziewanie wentylu bezpieczeństwa. Chela wydaje się niesamodzielna, uzależniona od pomocy opiekunki, uwięziona w chorobliwej rutynie. Każdego dnia łyka przepisową dawkę lekarstw, podaną na tacy zakomponowanej według obsesyjno-kompulsywnych wytycznych: filiżanka obowiązkowo po prawej, szklanka obowiązkowo po lewej, cola obowiązkowo z lodem, ale tylko cola "light", broń boże "zero". Paradoksalnie, kiedy na chwilę z jej życia znika Chiquita, Chela zaczyna nagle oddychać pełną piersią. W zasadzie przypadkiem rozkręca karierę taksówkarki-amatorki; zabiera się za wożenie samochodem rozmaitych koleżanek. Jedną z jej pasażerek jest potrafiąca cieszyć się życiem, młodsza Angy (Ana Ivanovn), która inspiruje Chelę do podążenia za tym, czego sama pragnie. Lepiej późno niż wcale.


Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones