Relacja

CANNES 2019: Europa da się lubić?

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/CANNES+2019%3A+Europa+da+si%C4%99+lubi%C4%87-133197
Jesteście ciekawi nowych filmów dwukrotnych laureatów Złotej Palmy, braci Dardenne oraz Iry Sachsa? Michał Walkiewicz już je widział. Kontynuujemy nasze relacje z canneńskiej imprezy.


Ahmed idzie na wojnę ("Le jeune Ahmed", reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne)

Młody Ahmed (Idir Ben Addi) do niedawna grał w gry wideo i ganiał za piłką, lecz od tamtej pory wiele się zmieniło. Teraz obmywa się z nieczystości kilka razy dziennie, wolne chwile poświęca na studiowanie Koranu, a gdy wybija godzina, pada na kolana i wznosi modły do Allaha - ku przerażeniu matki i sióstr, znajomych i nieznajomych. Eskalacja jest błyskawiczna: indoktrynowany przez lokalnego imama, przekonany o słuszności dżihadu, chłopak chwyta za nóż i próbuje zasztyletować niewierną nauczycielkę arabskiego. A ponieważ film nakręcili empatyczni bracia Dardenne, dwukrotni laureaci Złotej Palmy, będziemy mieć sporo czasu, by zrozumieć, co kotłuje się się za jego niewinnymi, czarnymi oczyma. Prawda?

Otóż figa. Ahmed trafia położonego za miastem ośrodka resocjalizacyjnego, gdzie oporządza farmę, dogląda króliczków, a z czasem nawiązuję przyjaźń z córką właścicieli gospodarstwa. Emocjonalna reedukacja przebiega jednak podejrzanie gładko. Bohater wprawdzie spuszcza głowę, zapewniając wszystkich o swojej skrusze i gotowości do pokuty, lecz wciąż naciska na ponowne spotkanie z ofiarą, a w wolnych chwilach zamienia szczoteczkę do zębów w prowizoryczne ostrze. Ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że nastolatek zawróci z obranej drogi - zanurzony w codziennych, religijnych rytuałach, z beznamiętną twarzą, przypomina raczej zafiksowanego na celu androida. I być może dlatego w nowym filmie twórców "Rosetty" i "Dziecka" pobrzmiewa fatalistyczny ton, którego nie słyszeliśmy od bardzo dawna.

Przypadek Ahmeda jest w filmie metaforą europejskiej bezsilności wobec radykalnego Islamu. Chociaż otaczający trzynastolatka pracownicy placówki znają się na rzeczy, psychologowie pracują na dwie zmiany, a matka chłopaka wylewa wodospady łez, jego fanatyzm jest w filmie przerażającą tajemnicą, zaś mur przekonań pozostaje nieskruszony. Na pytanie, czego potrzeba, by się przebić, twórcy reagują westchnieniem: gdybyśmy tylko to wiedzieli! Ostatecznie więc konfrontują jego gorliwą wiarę z czymś niewykształconym cywilizacyjnie, pierwotnym, czyli z instynktem przetrwania. Skutkiem jest rodzaj ten rodzaj gorzkiego, humanistycznego triumfu, który sprawia, że nie opuszczamy kina z przeświadczeniem o zmierzchu człowieczeństwa. Co najwyżej - o zmierzchu Europy.

Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.


Frankie, wracaj do Hollywood ("Frankie", reż. Ira Sachs)

"Ludzie czasem nie widzą tego, co dzieje się tuż przed ich oczyma" - zapewnia bohaterka nowego filmu Iry Sachsa. Cóż, święte słowa. Ian (Ariyon Bakare) nie widzi na przykład, że jego żona Sylvia (Vinette Robinson) już go nie kocha. Gary (Greg Kinnear) nie dostrzega, że jego dziewczyna Irene (Marisa Tomei) nie kochała go nigdy. Jimmy (Brendan Gleeson), mąż tytułowej Frankie (Isabelle Huppert), nie dopuszcza z kolei do wiadomości, że kobieta powoli żegna się ze światem. I choć wszyscy obchodzą się z miłością jak dziecko z zapałkami, celuloid raczej z tego powodu nie płonie.


Sachs - znany dotąd głównie z nowojorskich rapsodii o ciężkim życiu we dwoje i jeszcze cięższej samotności - zabrał tym razem kamerę do słonecznej Portugalii. Wypuścił swoich bohaterów na uliczki przepięknej Sintry, nakazał im dreptać po bruku, podziwiać zabytki, a przy okazji prowadzić rozmowy o Erosie i Tanatosie. Skojarzenia z późnym Allenem będą na miejscu, co w przypadku Sachsa jest jednak obelgą - zwłaszcza, że trudno posądzić go o to, by grzązł dotąd w melodramatycznych koleinach i kleił swoje filmy z autocytatów. Filmowa rodzina buja się po pięknie sfilmowanych miejscach, jej członkowie teoretycznie mówią i robią interesujące rzeczy. Tyle że reżyser nie potrafi nadać tym słowom i czynom jakiejkolwiek wagi. Wszyscy są tu ledwie aneksem do samej Frankie, postaci raczej nieciekawej, dwuwymiarowej, która - gdyby nie trawiąca ją śmiertelna choroba - byłaby wdzięcznym obiektem satyry na tzw. "wysoką sztukę".

Kobietę widzimy po raz pierwszy, gdy kąpie się nago w hotelowym basenie, a na ostrzeżenie o paparazzich odpowiada: "Spokojnie, jestem fotogeniczna". Jeśli dodacie do tego fakt, iż z nieznośną, autoironiczną manierą gra ją Isabelle Huppert, wszystko staje się jasne: Frankie to raczej efektowna figura niż pełnokrwista postać; fantazja o wielkiej gwieździe kina, która musi skonfrontować się z własną śmiertelnością. Scena, w której zostaje zaproszona przez lokalną fankę na urodziny, ma w sobie mnóstwo emocjonalnej prawdy: Huppert to wciąż jedna z niewielu aktorek, która pojedynczym spojrzeniem potrafi zaakcentować frustrację i kurtuazję, zażenowanie i świadomość konwenansu. Lecz podobnych scen jest jak na lekarstwo. Dominują raczej te, w których odstawia francuską wersję Glorii Swanson z "Bulwaru zachodzącego słońca".

Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones