Artykuł

GRANICE KINA: Rewolucjoniści z Meksyku

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/GRANICE+KINA%3A+Rewolucjoni%C5%9Bci+z+Meksyku-69953
Z Hollywood do Meksyku jest niewiele ponad dwieście kilometrów. Czasem jednak to odległość lat świetlnych. Blisko filmowej mekki, lecz z dala od szczytów światowego box office'u rozwija się kilku indywidualistów, którym nie w głowie ani mariachi maszerujący w ogniu, ani romanse o temperaturze rozgrzanego piasku.  

Historie reżyserów-imigrantów z Meksyku przebiegają podobnie, ale kończą się różnorako. Najpierw twórca odnosi wymierne sukcesy na pomniejszych festiwalach międzynarodowych, potem produkuje coś dla lokalnej telewizji, zakłada swoją firmę producencką, w końcu wyjeżdża do Miasta Aniołów – w ciemno, ewentualnie mając kilka kontaktów w zanadrzu lub perspektywę realizacji filmu, który ostatecznie i tak nie powstanie. Czasem jednak następuje happy end, jak w każdej amerykańskiej historii o sukcesie. Gdyby było inaczej, nie usłyszelibyśmy nigdy o "rocznikach 60'": Alfonso Cuarónie, Alejandro Gonzalezie Inárritu (który wyjechał z ojczyzny już na studiach) czy Guillermo del Toro. Potem jak w nudnym sequelu: kolejne nominacje do Oscarów, kontrakty z największymi studiami, filmy w coraz mniejszym stopniu "własne" i okazjonalne próby powrotu, który zwykle okazuje się trudniejszy niż wyjazd. Cuarón coś o tym wie, w końcu po "Harrym Potterze" chciał kręcić "Meksyk'68" – historię masakry studentów na Placu Tlatelolco. I na chęciach się skończyło.  


Alfonso Cuaron i Alejandro Gonzalez Inarritu

Tacy, którzy nie ulegli amerykańskiej mrzonce, pozostali ze zrozumiałych przyczyn w cieniu. A jednak wśród roczników 70', a nawet późniejszych, znajdziemy w Meksyku reżyserów, odnoszących festiwalowe sukcesy, z powodzeniem uprawiających kino odmienne, nawet kontestujące (brzmi to niesamowicie, szczególnie w kontekście polskiego kina, w którym tak "młodzi" twórcy dopiero poszukują swojej ścieżki, swojego języka). Na czele tej kontry dziś plasuje się Carlos Reygadas wraz z Amatem Escalantem. Wystarczy nawet pobieżnie przyjrzeć się ich twórczości, by zrozumieć, dlaczego nie wydzwaniają do nich studia z propozycjami wakacyjnych blockbusterów.

Reygadas zadebiutował "Japón", hipnotycznym "snujem" ilustrowanym Bachem i Szostakowiczem, płynącymi z walkmana. Potem szokował dosadną "Bitwą w niebie". Jego trzeci film, "Ciche światło" z 2007 roku, osadzony wśród żyjącej podobnie jak kilka wieków temu społeczności mennonitów, pokazał świat poza czasem. Reżyser z filmu na film zmienia mis-en-scene, lecz formalnie pozostaje w tym samych rejestrach: czas filmowy zbliża do rzeczywistego, testuje cierpliwość widza przyzwyczajonego do montażowych atrakcji. Escalante, który rozpoczynał filmową ścieżkę jako asystent przy "Bitwie w niebie" Reygadasa, podąża podobną drogą. Dotychczas zrealizował dwa pełne metraże: "Krew" i "Los Bastardos". Oba mocne, bezkompromisowe. Niedawno do tej dwójki dołączył Fernando Eimbcke ze swoim precyzyjnie skonstruowanym "Nad jeziorem Tahoe". Wcześniej zrobił podobnie niespieszny film, "Sezon na kaczki". Kilku twórców zadebiutowało w podobnym stylu: Francisco Vargas ("Skrzypce"), Pedro González-Rubio ("Alamar"), Israel Cárdenas i Laura Amelia Guzmán ("Cochochi"). Dorzućmy do tego odkrytych niedawno prowokatorów: nagrodzonego w Cannes za najlepszy debiut Michaela Rowe'a, autora "Roku przestępnego", oraz Michela Franco opowiadającego w "Danielu i Annie" o kazirodztwie, a otrzymamy wyjątkowo ciekawy krajobraz nowego kina.



Młodzi rewolucjoniści zgodnie występują przeciw kinu stylu zerowego. Gustują w naturalistycznie przedstawionym seksie, przemocy, obrazoburczo zestawiają je z religią. Ale nawet szokując w warstwie tematycznej, swoje historie opowiadają w minimalistyczny sposób. Efekt przywodzi na myśl kino Wschodu, a nie hollywoodzkie "pop-latino". Ci trzydziestoparolatkowie stanowią wentyl bezpieczeństwa dla zachowawczej kultury i umasowionego systemu produkcji. Warto przyglądać się ich poczynaniom, zanim przejdą na drugą stronę – al otro lado, jak mówi się o Stanach w Meksyku.

Granica

Po "drugiej stronie" w ogóle zdaje się koncentrować uwaga meksykańskich twórców. Nic w tym dziwnego, jeśli weźmiemy pod uwagę, że prawie dziesięć procent Meksykanów żyje w USA. Przeprawa przez granicę, rozłąka z rodziną, dylemat: wracać czy zostać? Oto refreny kina meksykańskiego, przyswojone przez różne gatunki, jednak zwykle występujące w nieszkodliwej sentymentalnej odmianie. Na przykład w "La misma luna" Patricii Riggen, czyli "300 mil do nieba" light, młody chłopak, z tęsknoty za mamą, zarabiającą na "godne życie" w Stanach, opłaca transport przez granicę pod siedzeniem samochodu nieznajomej pary Meksykanów z amerykańskim obywatelstwem. Ale nawet najniebezpieczniejsze przygody nieuchronnie prowadzą go w objęcia uszczęśliwionej mamy. Bo w tej i setkach podobnych historii ku pokrzepieniu serc, na końcu udaje pogodzić się dwie, tak naprawdę nieprzystawalne perspektywy: tu i tam. Bohaterowie nie muszą wybierać pomiędzy "skromnie, ale wśród swoich" i "dostatnio, za to jako obywatel drugiej kategorii".



Na tym tle jeszcze ciekawsza okazuje się perspektywa zaproponowana przez Escalantego w "Los Bastardos". To film bez ozdobników, z ogryzkiem fabuły. Pozbawieni złudzeń i oznak emocji bohaterowie przynależą do najniższego ogniwa emigranckiego łańcucha: szukają pracy na dniówki, czekając na zlecenie w miejscu zbiórki dla robotników. Widzimy ich kopiących dół pod fundamenty domu. Dzwonią do rodziny, idą przez park, gdzie grupka podpitych rednecków obrzuca ich rasistowskimi wyzwiskami itd. Następnie przechodzimy do historii Amerykanki i jej nastoletniego syna, których żywot w obiektywie Escalantego jest równie bezbarwny i pusty. Syn opryskliwie wydaje matce polecenia przy stole. Chwilę później tytułowi bastardos włamują się do mieszkania kobiety i w ten sam sposób, co syn (a może nawet bardziej obojętny, bez wściekłości) odzywają się do niej przy posiłku. Analogia w ich zachowaniu jest uderzająca, jakby reżyser za jednym zamachem chciał postawić równie drastyczną diagnozę swoim rodakom, co Amerykanom. Jedni żyją otępieni biedą, monotonną pracą, zaspokajają jedynie podstawowe potrzeby. Drudzy, rozleniwieni dobrobytem, nie mają już żadnych celów, dla których chciałoby im się wysilać.

Wkrótce, w relacji Meksykanów z Amerykanką pojawia się jeszcze inna tonacja. Bo czas mija, a oni właściwie nic nie robią. Nie zbierają się ani do kradzieży, ani do zabójstwa. Zaczynamy zastanawiać się, czy aby nie przyszli tylko dla rozrywki. W końcu razem z gospodynią odurzają się narkotykami, a Jesus, starszy z nich, kierujący akcją, klęka przed napadniętą i wpija się w jej łono. Reżyser nie tylko z premedytacją odwraca topos macho, ale i symbolicznie kastruje swojego bohatera, wyposażając go w obciętą strzelbę. I jeszcze wyraźniej neguje schemat poprzez formę: gdy w długim, nieruchomym ujęciu pokazuje zmęczone, niezbyt atrakcyjne postacie, odziera seks z erotyzmu i pozbawia przemoc kinematograficznej atrakcyjności. Martwota przenika tu cały świat i nie ma nic bardziej monotonnego niż przemoc i bieda.

Zmiany? Jakie zmiany?

Obrazek niczym z romantycznego malarstwa: kaczki i dziewczyna nad wodą. Strój, stylizacja, wszystko sugeruje, że przenieśliśmy się do początków XX wieku, do świata latyfundystów. Tyle że nagle ten trop się urywa, a przebitka na samoloty i samochody wytrąca nas z bezpiecznego kostiumu historycznego i sytuuje gdzieś w latach 70. Genialny początek "Dajcie mi głowę Alfredo Garcii" Sama Peckinpaha w błyskotliwym skrócie sugeruje, że mentalnie w Meksyku niewiele się przez dekady zmieniło: wciąż obowiązuje zemsta "w starym stylu". W tym przypadku za pozbawienie dziewictwa córki bogacza trzeba zapłacić głową.

Trzydzieści parę lat po Peckinpahu meksykańscy twórcy wciąż w podobny sposób obnażają konserwatyzm, choć to politycznie niepoprawna strategia: w 2010 roku Meksyk świętował stulecie rewolucji, oficjalnie uznanej za postępową, wprowadzającą kraj na drogę sprawiedliwości. Wówczas od władzy odsunięto dyktatora Porfiria Diaza, a w końcu w wyniku starć różnych ugrupowań wprowadzono konstytucję dającą prawa chłopom. Na jubileusz tych wydarzeń IMCINE, czyli Meksykański Instytut Filmowy, oraz Canana, firma produkcyjna założona m.in. przez Gaela Garcię Bernala i Diego Lunę, zleciły realizację nowelowej "Rewolucji". To bodaj najciekawszy meksykański film zeszłego roku, składająca się z kilkuminutowych filmów wyreżyserowanych przez twórców tak różnych, jak Reygadas, Riggen, Rodrigo Plá czy wreszcie sam Luna. Wydawać by się mogło, że taka produkcja na zamówienie będzie trącić fałszem i gloryfikować przeszłość (przekładając to na nasze warunki: można sobie wyobrazić, jak by wyglądał "zbiór różnych perspektyw" w nowelowym filmie o Powstaniu Warszawskim). Lecz "Rewolucji" daleko do okolicznościowej laurki.



Nawet krótkie metraże opowiedziane tradycyjnym językiem zawierają krytykę władzy i relacji społecznych. Mariana Chenillo, która dopiero co debiutowała ciekawym "Pięć dni bez Nory", konstruuje swoją opowieść podobnie jak Peckinpah. Najpierw przypomina fakt sprzed rewolucji: bogacze płacili chłopom w bonach, które można było realizować jedynie w ich sklepach, a potem przenosi nas do współczesności, w której obowiązują identyczne reguły. Z tym że lokalnych posiadaczy ziemskim zastąpiły bezosobowe korporacje, czyli sieciowe supermarkety.

Z "Rewolucji" wyłania się rozczarowanie polityką, rozdźwięk między wygłaszanymi deklaracjami a rzeczywistością. Twórcy co prawda nie postulują żadnej konkretnej zmiany społecznej, ale podważają stan obecny. Pokazują świat pustych symboli, w którym znaczenia, pamięć wydarzeń fundujących współczesny Meksyk, odeszły na dalszy plan. W nowelce Rodrigo Plá odbywa się to na przykładzie Pancho Villi, najsłynniejszego partyzanckiego przywódcy obok Zapaty. W wizji reżysera wnuk Villi jest obwożony po uroczystościach upamiętniających rewolucję, traktowany przez lokalnych polityków wyłącznie jako nieszkodliwy ozdobnik. Każdy z nich chce mieć zdjęcie, gdy ściska rękę wnuka bohatera narodowego. Ale w trakcie wystąpień, skoncentrowani na swojej kampanii, nie dopuszczają go do słowa. A nuż powiedziałby coś szczerego.


Carlos Reygadas

Najdonośniejszy w "Rewolucji" jest głos Reygadasa. Jego nowelka to majstersztyk montażu:  w nietypowych dla siebie krótkich i dynamicznych ujęciach reżyser (para)dokumentalnie relacjonuje dwie imprezy: na jednej bawi się biała klasa średnia, na drugiej – biedota, głównie indiańskiego pochodzenia. Choć "relacjonuje" to niewspółmierne określenie autorskiego działania: oba materiały, rytmicznie się przeplatające, bardziej przypominają amatorskie wideo kręcone przez jednego z uczestników. Składają się ze strzępów błahych rozmów, przypominających z czasem pijacki bełkot, zarejestrowanych przypadkiem incydentów. Agresja i chaos stopniowo narastają w obu grupach. Gdy biedni zaczną rzucać sprzętami w samochody, obie narracje będą już tak bardzo splecione, że nie będziemy pewni, do której "przynależą" określone wydarzenia. Jasne stanie się, że uprzywilejowani nie różnią się od reszty. Mają w sobie jakąś nieludzką obojętność. Krytyka tej grupy to nic nowego. Bezkompromisowość Reygadasa objawia się jednak w sposobie portretowania biednych. Zarówno w "Rewolucji", jak i we wcześniejszych filmach, autor dodaje im rys zezwierzęcenia. Przedstawia fizjonomie jak wyjęte z gabinetu osobliwości: osobniki szpetne, niedożywione lub chorobliwie otyłe, z twarzami wykrzywionymi, zabliźnionymi, czasem wręcz tępymi.

Pochodzenie z niższej klasy społecznej nie gwarantuje taryfy ulgowej u artystów z Meksyku, nie daje licencji na bycie dobrym i niewinnym. Jak to odmienne od "También la lluvia" z tegorocznej skróconej listy kandydatów do Oscara, w którym rousseański Dziki, niczym z bajki o Pocahontas, jest krzywdzony przez białego najeźdźcę tak samo w czasach Kolumba, jak we współczesności. Reygadas, a za nim też Escalante, proponują inne spojrzenie na kolonializm. Niewinnego świata nie ma. Co więcej, chęć powrotu do niego jest niebezpieczną mrzonką, bo potomkowie tubylców zaludniają miejskie slumsy, wykonują najgorzej płatne prace i brakuje im świadomości historycznej.    

Teza to nie tylko niepopularna, ale i niepoprawna politycznie. Czy popkultura zdoła ją przetrawić i wypluć jako produkt "dla wszystkich"? Zrobiła już to z postrzępioną narracją Inárritu, mrocznymi wizjami del Toro. Hollywood nadal spodziewa się od Meksykanów oryginalnej mieszanki przemocy i namiętności. Czy kiedykolwiek będzie czerpać z dorobku twórców, których znakiem rozpoznawczym są obrazy nużącej brutalności i mechanicznego seksu? To byłby dopiero niezły Meksyk.  

***

Więcej tekstów publicystycznych znajdziecie w dziale "Filmweb24 Magazyn", gdzie regularnie będą się ukazywały eseje, felietony, recenzje, wywiady i relacje z festiwali filmowych.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones