Felieton

Glina z innej gliny

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Glina+z+innej+gliny-87759
Tego lata upłynęło ćwierć wieku od premiery "RoboCopa" Paula Verhoevena, najbardziej bezdusznego filmu akcji lat osiemdziesiątych, a zarazem jednego z ciekawszych eksperymentów gatunkowych w historii kina. Przybysz z Holandii – poniekąd wzorując się na dawnych uciekinierach z międzywojennej Europy, którzy zbudowali hollywoodzkie kino okresu klasycznego – wziął na warsztat formułę akcyjniaka sci-fi i twórczo ją powyginał. U szczytu prezydentury Reagana nakręcił parabolę kapitalizmu jako narzędzia odczłowieczenia, stanowiącą zarazem rynkowy produkt idealny, o jakim każda korporacja śni po nocach. Ogień i woda; rewolucja i biznes; albo, by użyć słów producenta filmu Jona Davidsona: "faszystowski film lewicowy".

"Wolna przedsiębiorczość to najskuteczniejszy rabunek", powiada jeden z dyrektorów złowrogiego koncernu OCP, stopniowo wnikającego w struktury policyjne Detroit i przejmującego je na własność. Czas akcji nie zostaje sprecyzowany, ale mimo oczywistego futuryzmu "RoboCopa" Verhoeven dołożył starań, by film wyglądał nie tyle na opowieść o odległej przyszłości, co o amerykańskim "tu i teraz" lat osiemdziesiątych. Użyta przezeń kreska jest celowo o dwa milimetry za gruba, co owocuje lekkim wybrzuszeniem w stronę karykatury, jak w scenie w męskiej toalecie, gdzie nad każdym pisuarem znajduje się wyświetlacz danych giełdowych. Jakby wyprzedzając idące w miliony emisje telewizyjne – a zarazem dublując logikę rządzącą ekranowym "produktem" – opowieść przetykana jest reklamami parodiującymi świat przeniknięty obsesją przemocy i wartości rodzinnych jednocześnie. Jeden z klipów ukazuje wesołą rodzinkę podczas gry w unowocześnione "okręty", z wybuchem nuklearnym jako możliwym zakończeniem partii.

"RoboCop" to opowieść o zawłaszczeniu ciała przez korporację i o rodzącym się buncie resztek ducha; wreszcie o walce w obronie skrawków pogwałconej tożsamości. Oto milczkowaty policjant Murphy (Peter Weller) ginie pierwszego dnia służby po transferze do nowego posterunku, zabity gradem kul wystrzelonych przez psychopatycznego Clarence’a Boddickera (Kurtwood Smith) i jego przyboczne stado sadystycznych hien. Po śmierci Murphy zostaje przerobiony przez OCP w tytułowego robo-glinę, przeraźliwie skutecznego i nie kwestionującego swej misji, a zarazem nękanego przez mentalne przebitki z poprzedniej egzystencji.  W miarę jak RoboCop odkrywa swą prawdziwą tożsamość, dowiaduje się także o powiązaniach OCP ze światem przestępczym – w tym z jego dawnymi katami.

Jedną z cech stylu Verhoevena jest bezwstydne umiłowanie barokowego plugastwa, którego najpełniejszym wcieleniem okażą się nakręcone dekadę później "Showgirls", ale które dochodzi do głosu już w "RoboCopie". Opowiadając historię miasta skażonego występkiem, Verhoeven nie kryje swej sympatii dla tego ostatniego. Sadyzm oprawców jest równie lepki, co poczucie humoru reżysera. Oto dwóch osiłków napastuje kobietę, odcina jej pukiel włosów, po czym jeden sugeruje, by kolejny kosmyk pochodził już z jej krocza. Kiedy wydaje się, że przybyły na miejsce RoboCop zaprowadzi porządek jak gentleman, widz dostaje jedną z najbardziej perwersyjnych scen w dziejach kina akcji. Tytułowy bohater mierzy w okolice intymne zaatakowanej kobiety, strzela wypalając dziurę w jej sukience – po czym okazuje się, że prawdziwym celem był penis stojącego za nią napastnika, a kula prześliznęła się między kobiecymi udami. Już na podstawie tego jednego fragmentu dało by się napisać magisterkę o "metaforze penetracji w fallocentrycznym kinie akcji lat osiemdziesiątych" – oczywiście jeśli ktoś bardzo by tego chciał. Verhoevenowi wystarcza sprośny chichot: oto daje nam staroświecką scenę ratunku białogłowy i zarazem opowiada świński kawał, od którego więdną nam uszy.

 

Ze względu na podprogową sympatię, jaką Verhoeven żywi dla anarchistycznego występku, jego film nie jest prawdziwym moralitetem, a tylko satyrą na możnych tego świata i na ich destrukcyjną chciwość. RoboCop jest w pewnym sensie nowym wcieleniem Brudnego Harry'ego z klasycznego filmu Dona Siegela; istnieje między nimi jednak ważna różnica. Nawet jeśli RoboCop zbliża się do Harry'ego Callahana pod względem skuteczności, to nie ma w nim nawet cienia moralnego oburzenia, które kazało porucznikowi Clintowi Eastwoodowi niemal spluwać na ścigane przez jego postać szumowiny. Robo zaprowadza ład, bo tak został zaprogramowany, a Verhoeven bynajmniej nie odwraca ze wstrętem głowy od napędzanych kokainą czarnych charakterów – wręcz przeciwnie, to oni interesują go najbardziej.

Już wiadomo, że w 2013 roku odbędzie się premiera nowego "RoboCopa". Abstrahując od rozważań, czy do tego czasu w centrum Detroit postanie postulowany od jakiegoś czasu pomnik ku czci robo-gliny (kto chce, niech rzuci groszem na stronie www.detroitneedsrobocop.com), pytanie zasadnicze brzmi: jaki będzie "RoboCop" doby finansowego kryzysu? Czy będzie spuszczał łomot bankierom z Wall Street? A może wyduka swym metalicznym głosem retoryczne: "A nie mówiłem"...?


Joel Kinnaman - nowy RoboCop

Tak czy siak, na serii zdaje się ciążyć klątwa. Mimo gigantycznego sukcesu pierwszego filmu, jego obydwa sequele z lat 1990 i 1993 okazały się porażkami i wywołały nienawiść pracującego nad nimi Franka Millera (dopiero później tryumfującego w świecie filmu za sprawą "Sin City: Miasta grzechu"). Im dalej w las, tym więcej było w "RoboCopie" zamierzonej i niezamierzonej komedii; tym bardziej bezwstydne okazywały się próby jego "uczłowieczania". O ile w części drugiej zaledwie głaskał w przelocie niemowlę znalezione w miejscu strzelaniny, o tyle w trzecim odcinku dostał już pod opiekę małą dziewczynkę, jakby wypożyczoną z hollywoodzkiego magazynu humanizujących dzieciaków, z której James Cameron skorzystał z większym powodzeniem w "Obcych – decydującym starciu".

Murphy to nazwisko irlandzkie i zarówno część druga, jak i trzecia wyraźnie podkreślały, że za życia RoboCop był katolikiem. Być może w tym tkwi pewien potencjał rozwoju nowej jego wersji…? Można sobie tylko wyobrazić, co by było, gdyby za reżyserię rebootu wziął się Mel Gibson: inny bitny katolik ze skłonnościami do moralizatorskich rozwałek. Może zidentyfikowałby się z Murphym na tyle, że klekocząca żelastwem seria w końcu pokazałaby jakieś ludzkie emocje? Może tym razem siniaki zostawiane przez Robo nie miałby tego zimnego, metalicznego połysku…?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones