Artykuł

Staszczyszyn: Globalizacja i kino

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Staszczyszyn%3A+Globalizacja+i+kino-69126
DEFEKT MOTYLA

Współczesne kino uwielbia rozprawiać o globalizacji i chętnie ostrzega przed zagrożeniami czekającymi na nas w globalnej wiosce. Korporacyjne thrillery, antykorporacyjne dokumenty, dramaty rozpięte między kontynentami i subtelne filmowe eseje czasem straszą, kiedy indziej oczarowują, przede wszystkim zaś – włączają się w dyskusję nad współczesnością. 

Lukas Moodysson z filmu na film ugruntowuje swoją pozycję naczelnego komentatora postępującej globalizacji. Szwedzki artysta z uporem godnym lepszej sprawy powraca do tematów, które wpisują się w dyskurs dotyczący gospodarczego neokolonializmu, handlu ludźmi, komunikacyjnej impotencji, dotykającej współczesnego człowieka. W surowym "Fucking Amal" mówił między innymi o zniewoleniu przez społeczne normy i wynikającej z nich niemożności wyrażenia siebie. O "monadach bez okien", ludziach zamkniętych w kokonach własnych wrażliwości, zapętleń, kompleksów i niewyrażonych potrzeb opowiadał w poruszającym "Tylko razem". W swym kolejnym filmie był już bardziej dosadny – jego "Lilja 4-ever" łączyła psychologiczną prawdę z publicystycznym zacięciem, by powiedzieć o seksualnym niewolnictwie, prostytucji, ale też o geopolitycznej przemianie, która nastąpiła we współczesnej Europie wciąż podzielonej niewidzialną, choć nie mniej niż kiedyś żelazną kurtyną. 

Zagłaskać mamuta

Szwedzki twórca lubi mówić o kosztach i zawiłościach globalizacji. Do tego tematu powraca po raz wtóry w "Mamucie", jednym ze swych najsłabszych filmów. Nakręcony dla hollywoodzkich producentów najnowszy obraz Szweda razi intelektualną miałkością, niepohamowaną skłonnością do romantycznych uproszczeń i naiwnością, której nie powstydziłby się najbardziej żarliwy kibic polskiej kadry piłkarskiej.


"Mamut"

Zamiast ostrych krawędzi, do których przyzwyczaił nas twórca "Tylko razem", otrzymujemy świat wygładzony – owszem, wciąż nieprzyjemny, ale podany tak, by nie raził brutalnością ani intelektualną dosadnością. Jadąc do Hollywood Moodysson stępił swój publicystyczny pazur. Wprawdzie nie wyrzekł się swych ulubionych tematów i nie wyzbył osobistych lęków, ale w "Mamucie" nie próbuje walnąć nas w łeb obuchem emocji, ale snuje grzeczną historyjkę o zgniłej konsumpcji, tęsknocie do natury i o tym, że prawdziwe życie rozgrywa się gdzie indziej.


"Mamut"

Historia Toma, młodego bogacza z Manhattanu (Gael Garcia Bernal), który jedzie do Azji, by podpisać lukratywny kontrakt dla swojej firmy, wciąga nas w tryby dobrze znanej filmowej maszyny. Mamy w niej również Allison, młodą żonę (Michelle Williams), lekarkę, która nie potrafi poradzić sobie z własnym wyobcowaniem, nianię-imigrantkę, która próbuje zarobić na dom dla swoich dzieci zostawionych gdzieś na innym kontynencie, wreszcie – małą dziewczynkę (Sophie Nyweide), zawieszoną w utkanej przez dorosłych sieci problemów i trudnych zależności.


"Mamut"

W "Mamucie" Moodysson przerabia schemat międzykontynentalnego dramatu, który świetnie sprawdził się choćby w "Babel" Alejandra Gonzáleza Iñárritu. Tak jak meksykański reżyser, Szwed mówi o tym "że wszyscy jesteśmy tacy sami i jednocześnie tak różni", pokazuje ludzi nie potrafiących przełamać komunikacyjnych barier, egoistów zamkniętych w rzeczywistości własnych lęków. Ale "Mamut" niestety proponuje coś więcej: naiwną historię o Zachodzie, który zatracił swoje pierwotne instynkty, o człowieku zniewolonym przez cywilizację i odciętym od natury. U Moodyssona dzika Tajlandia jest paradoksalnym utraconym rajem: tutaj ekskluzywny zegarek za setki tysięcy dolarów nie robi na nikim wrażenia – identyczne podróbki kupić przecież można za kilka dolarów. Bo choć także tu, do biednej Azji, dotarła już kapitalistyczna zgnilizna, wciąż znaleźć można dziewiczość i naturalność, którą człowiek Zachodu utracił dawno temu.  

Skazani na banał

Film Moodyssona drażni intelektualnymi uproszczeniami. Oglądając go, można odnieść wrażenie, że niepokorny szwedzki reżyser dał się uwieść amerykańskim konwencjom, które każą mówić o problemach globalizacji przy użyciu barwnych, ale upraszczających metafor. W kinie ostatnich dwóch dekad pełno jest ckliwych obrazków ilustrujących globalne problemy: Hollywood chętnie przywłaszcza i przerabia na własną modłę różnorodne teorie chaosu, efekty motyla i inne podobne teorie dotyczące współczesnego świata.

I tak jak w "Babel" sztucer oddany przez japońskiego myśliwego marokańskiemu pasterzowi przyczyniał się do postrzału amerykańskiej turystki, w niedawnym "Mr. Nobody" miłosne życie bohatera zmieniało swój bieg przez brazylijskiego robotnika, który nie wyłączył w porę gotujących się jajek, przyczyniając się do powstania wielkiej deszczowej chmury, tak w "Mamucie" co i rusz wraca obraz słonia, symbolu spokojnej i dobrej Arkadii, którą utraciliśmy, pędząc za zyskiem, konsumpcją i dobrobytem.

 
"Mr. Nobody"

Tak, kino kocha uproszczenia. Nie ma się zresztą co obruszać – powinnością reżyserów jest raczej opowiadanie frapujących historii, niż włączanie się w pełne niuansów ekonomiczne dyskusje. Nie oznacza to jednak, że współczesne kino powinno całkiem zamilknąć na tematy geopolityki, neokapitalizmu i społecznych konsekwencji globalizacji. Czy tego chcemy, czy też nie, te problemy dotykają także nas, zwykłych zjadaczy filmowego chleba. Tom Zaniello, autor książki "The Cinema of Globalization: A Guide to Films About the New Economic Order" zaczynał swoje rozważania od urokliwej konstatacji, iż nasze codzienne spotkania z globalizacją zaczynają się przy śniadaniu, gdy na kartonie 100 % jabłkowego soku znajdujemy informacje o zawartych w nim koncentratach z Niemiec, Austrii, Włoch, Węgier, Argentyny, Chile, Chin, Turcji, Brazylii i Stanów Zjednoczonych. I tak jak nie można odmówić racji amerykańskiemu autorowi, tak nie warto zżymać się na to, że opowiadając o współczesności, kino często dopuszcza się rażących uproszczeń.

Choć i tu niektórzy twórcy mogliby zachować umiar. Dowodem jest niedawna twórczość Olivera Stone’a, kontrowersyjnego reżysera, którego rzemieślnicza sprawność jest wprost proporcjonalna do ideologicznej zapiekłości. W swym dokumencie "South of the Border", reżyser "Plutonu" z żarliwością akolity potrafił wybielać postać Hugona Chaveza, a w rok późniejszym "Wall Street: Pieniądz nie śpi" wracał do jednego ze swych ulubionych tematów: zgniłego kapitalizmu. Mógł przy tym triumfować – druga część przygód Gordona Gekka, zdemoralizowanego specjalisty od giełdowych przekrętów, wchodziła na amerykańskie ekrany w momencie, gdy publiczność odczuwała skutki kryzysu wywołanego przez tych samych łapczywych finansistów, o których opowiadał przeszło dwadzieścia lat wcześniej w "Wall Street". Stone ustami bohaterów z lubością głosił więc tyrady o upadku moralności, o konsumpcjonistycznym zapętleniu Zachodu i nieuniknionym upadku.


"Yes-Meni naprawiają świat"

Podobną żarliwość w przenoszeniu ekonomicznych kwestii na kinowe ekrany prezentują także inni twórcy. Wprawdzie dokumentalna "Doktryna szoku" Michaela Winterbottoma i Mata Whitecrossa nie kryje w sobie tyle jadu, co obrazy Stone’a, ale w "adaptacji" książki Naomi Klein także usłyszymy protekcjonalne pouczenia o zgubnych konsekwencjach neoliberalizmu. Tyle że u Klein są one podparte niezliczoną ilością danych, naukowych analiz i zweryfikowanych faktów. Wcale nie trzeba jednak uderzać w akademickie tony, ani wzorem Stone’a rwać szat w rejtanowskim geście, żeby opowiadać o problemach, jakie niesie globalizacja. Czasem lepiej wychodzi przebijanie nadętego publicystycznego balonu szpilką ironii. Jak w "Dniu bez Meksykanów", niepozornej komedii Sergia Arau, w której reżyser dowcipnie opowiedział o uzależnieniu Ameryki od społeczności imigrantów, którymi na co dzień gardzi. Poczuciem humoru rozbrajali także słynni bohaterowie dokumentu "Yes-Meni naprawiają świat" Andy’ego Bichlbauma i Mike’a Bonanno, którzy pokazywali, że antyglobalistyczny ruch to nie tylko zacietrzewieni młodzieńcy przykuwający się do drzwi ONZ, ale też przewrotni niepokorni trefnisie, którzy urokiem osobistym mogliby obdzielić kilka demonstracji.

W popowym przebraniu

Bo choć problemy globalnej wioski są całkiem poważne, współczesna kultura woli o nich mówić, przebierając się w popkulturowe kostiumy. Wbrew pozorom, to właśnie niepozorne, banalne obrazy mówią dziś więcej o naszej kulturze niż dokumentalne opowieści o ociepleniu klimatu ("Niewygodna prawda"), złych korporacjach ("Wysoki koszt niskich cen"), czy też trudnej sytuacji kobiet w krajach rozwijających się lub ekonomicznie upośledzonych ("Chain of Love" o wykorzystywaniu filipińskich kobiet jako matek zastępczych).  



O tym, że kino popularne potrafi nawiązywać dialog ze swoją epoką, przekonuje choćby rosnąca popularność spiskowych thrillerów, obnażających mechanizmy funkcjonowania światowej polityki i gospodarki. Filmy takie jak "Stan gry" Kevina Macdonalda, znakomity "Wierny ogrodnik" Fernando Meirellesa czy "Syriana" Stephena Gaghana stroją się wprawdzie w efektowne ciuszki, zamykają w gorsecie filmowych konwencji, ale w istocie opowiadają o tym samym zepsutym świecie, w którym polityczne interesy wpływają na geopolitykę, prezydenci mogą być marionetkami w rękach paliwowych magnatów, a biedni mieszkańcy Afryki są dla farmaceutycznych koncernów jedynie królikami doświadczalnymi.  



Dzięki swej prostocie i bezpretensjonalności popkultura potrafi uwodzić publikę opowieściami o zjawiskach nudnych "jak nagła cholera" (że przypomnę bon mot Marka Hłaski). Podczas gdy socjologowie i filozofowie piszą sążniste tomy o neokolonializmie i cywilizacyjnych przemianach, jakie za sobą pociąga, w "Ghost In the Shell" Mamoru Oshii kreśli ponurą choć efektowną wizję ziemi jako kolonii.  Zamiast rozwodzić się na temat żarłocznego kapitalizmu, Luís Galvao Teles w swoim "Kropka.com" opowiadał banalną, ale całkiem uroczą historię małej miejscowości, która musi walczyć o ocalenie swojej tożsamości przed zakusami wielkiej korporacji. Lekkostrawne opowieści o problemach globalnej wioski sprzedają nam także twórcy seriali:  w "Outsourced", znakomitym serialu amerykańskiej NBC, spotkanie amerykańskiej i hinduskiej kultury co i rusz kończy się salwami śmiechu; w "Układach" mroczna Glenn Close tropi nieuczciwych finansistów, którzy nadmuchali kryzysową bańkę, a  w "Przez 24 godziny" Jack Bauer co chwilę rozprawiać się musi z różnej maści terrorystami, wykwitami oszalałej globalizacji.

***

To, co dla naukowców, ekonomistów i innych tęgich głów jest jedynie popkulturową papką, przeciętnemu widzowi pozwala oswoić się z niezbyt przyjemnymi refluksami współczesnego świata. Tym łatwiej, że problemy ubrane w strój lekkostrawnych konwencji wydają się mniej realne i z pewnością mniej bolesne. Przecież to wszystko jest tylko na niby, to tylko zabawa. Ci, którzy w kinie szukają ciut głębszych analiz, w przybytkach X Muzy także znajdą coś dla siebie. Są przecie takie filmy jak "Podróż do Nowej Ziemi" niezwykła medytacja Terrence’a Malicka, czy też "Szmaragdowy las" i "Uwolnienie" Johna Boormana, jednego z tych reżyserów, którzy starają się zrozumieć Zachód, zapętlony w konsumpcjonistycznym pędzie, zaślepiony i niemal skazany na samozagładę.

O tym samym świecie co Malick i Boorman próbuje dziś opowiedzieć "Mamut" Lukasa Moodyssona. Tyle tylko, że szwedzki reżyser zatrzymuje się w połowie drogi – z godnym wieszcza zapałem wygłasza romantyczne banały. Moodysson pełnymi garściami czerpie z zasobu hollywoodzkich konwencji, opowiada prostą, dobrze nam znaną historię, a zarazem próbuje udawać, że jego film jest czymś więcej – podróżą ku zagubionej duchowości. Zamiast interesującego dramatu bądź subtelnego eseju, otrzymujemy więc film zawieszony pomiędzy, płaski i prostacki obraz globalizacji. A przecież w czasach Mamoru Oshii, Naomi Klein i Olivera Stone’a wiemy, że problemy globalnej wioski wcale nie są tak proste jak odkrycie słonia w tajskiej głuszy.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones