17. Festiwal Filmowy T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu dobiegł końca, a my mamy dla Was ostatnią porcję festiwalowych recenzji - Michał Walkiewicz ocenia zwycięski "Western" Niemki Valeski Grisebach, a także zamykające imprezę "120 uderzeń serca" w reżyserii Robina Campillo. Wschód-zachód (recenzja filmu
"Western", reż.
Valeska Grisebach)
Chociaż akcja filmu rozgrywa się na bułgarskiej prowincji, kowbojów zastępują budowlańcy, zaś kolej żelazną - hydroelektrownia, tytuł nie kłamie:
"Western" w reżyserii Niemki
Valeski Grisebach to opowieść o ostatnim sprawiedliwym, wielkiej drace na dzikim wschodzie oraz wyboistej drodze do pojednania.
Do małego miasteczka na granicy z Grecją bohater wjeżdża jak na spadkobiercę
Johna Waynea przystało - na koniu, samotnie, w poszukiwaniu papierosa oraz chwili wytchnienia. Meinhard (
Meinhard Neumann) nie jest może duszą towarzystwa i brakuje mu uroku gwiazdy filmowej (gęsty wąs oraz zapadnięte policzki wydają się wręcz egzystencjalną odwrotnością hollywoodzkiego szyku), jednak swoje w życiu przeszedł: jako legionista walczył w Afryce i Afganistanie, a wszystkie egzaminy odróżniające chłopców od mężczyzn zdał na piątkę z plusem. Nic więc dziwnego, że gdy konflikt pomiędzy lokalną społecznością a zatrudnionymi do budowy elektrowni przybyszami z zewnątrz wejdzie w decydującą fazę, wiele będziecie zależeć od bohatera. Spokojna głowa, Meinhard to facet, któremu ciężko przetrącić kręgosłup - zwłaszcza ten moralny.
Motyw kulturowego zderzenia wschodniej Europy z zachodnią, tak odległy przecież od ikonografii westernu, reżyserka finezyjnie wpisuje w gatunkowy wzorzec. Z jednej strony mamy więc centrum, czyli miasteczko, skarbnicę obcej kultury i zarazem niezbadaną ziemię. Z drugiej, obrzeża, obóz najeźdźców, w którym buzuje testosteron, a twardą ręką rządzi szowinistyczny Vincent (
Reinhardt Wetrek). Pomiędzy dwoma światami przechadza się Meinhard - jedyny, który próbuje sforsować mur nieufności, wchodzi w interakcję z miejscowymi, nawiązuje głębsze relacje. To jednocześnie twardziel wycięty z westernowego żurnala, chodząca metafora porozumienia bez barier, a także pragmatyk, zdający sobie sprawę z zalet kruchego społecznego porządku.
Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ. Puls miarowy (recenzja filmu
"120 uderzeń serca", reż.
Robin Campillo)
Jest początek lat 90. Paryski oddział organizacji Act Up, walczącej o prawa i interesy zarażonych wirusem HIV, wytacza działa przeciw firmie farmaceutycznej ukrywającej wyniki testów nowego leku. Jesteśmy i na uniwersytetach, i na ulicach, na paradach równości i w salach konferencyjnych. Podglądamy bezkompromisowe akty rebelii i uczestniczymy w pokojowych negocjacjach. Ale pomimo tak szerokiej perspektywy, trzymamy dystans do bohaterów obrazu
Robina Campillo – dzieła nakręconego z chłodną głową, pozbawionego trudnej do uchwycenia, filmowej intymności.
Całość otwiera scena narady Act Up, fragment emblematyczny dla całego filmu, stanowiący krótkie przedstawienie zasad funkcjonowania zgromadzenia, jego celów, ambicji oraz problemów, z którym się mierzy. Z tłumu wyławiamy pierwsze twarze – stąpającą twardo po ziemi Sophie (
Adele Haenel z
"Nieznajomej dziewczyny" braci
Dardenne), uspokajającego rozgorączkowany tłum Thibaulta (
Antoine Reinartz) oraz żółtodzioba w organizacji, skrytego Nathana (
Arnaud Valois). Określenie ich paroma przymiotnikami to w zasadzie jedyne, co można zrobić, gdyż dla
Campillo – przynajmniej w początkowych partiach filmu – polityczne wydaje się znacznie ważniejsze od prywatnego. O tym, że mamy do czynienia z czymś więcej niż publicystyką, uświadamiają nas dopiero pulsujące transową muzyką interludia oraz wątek uczucia, które rozkwita pomiędzy zdrowym Nathanem a zarażonym wirusem HIV Seanem (
Nahuel Perez Biscayart).
Chociaż w teorii relacja Seana i Nathana stanowi fabularny oraz emocjonalny rdzeń filmu, w praktyce
Campillo nie robi zbyt wiele, by nadać jej odpowiednią wagę. Niby z czułością pokazuje seks kochanków, pozwala im mówić o przeszłości, a z czasem skręca w stronę szlachetnego melodramatu. A jednak zbyt mocno ciągnie go w stronę Sprawy, co przekłada się w najlepszym wypadku na sekwencje brawurowych starć aktywistów z przedstawicielami biznesu farmaceutycznego, zaś w najgorszym – na nieskończone sceny debat, narad i polemik; tyleż ważkich i rzetelnych, co po prostu nużących.
Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ