Relacja

TORONTO 2011: Niemcy rozdzielają epicki włos na troje

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/TORONTO+2011%3A+Niemcy+rozdzielaj%C4%85+epicki+w%C5%82os+na+troje-77950
Nie ma to jak pięciogodzinny hit na sam koniec festiwalu. Niemiecka trylogia "Dreileben", trwająca łącznie 270 minut, doprowadziła wielu obecnych w Toronto krytyków do ekstazy. I chociaż ja sam pozostaję ciut bardziej sceptyczny, doceniam rozpiętość konceptu i precyzję wykonania.

Trzech reżyserów – Christian Petzold, Dominik Graf i Christoph Hochhäusler – przez długi czas prowadziło ponoć płomienną korespondencję e-mailową o stanie kina niemieckiego (brzmi jak "Restart"…?), aż w końcu postanowili nakręcić trzy filmy, które pospołu kazałyby zastanowić się widzom nad naturą kina fabularnego i rządzącymi nim mechanizmami. Wspólny był jedynie punkt wyjścia: oto w niewielkim miasteczku, gdzieś w byłym NRD, spod policyjnej kurateli ucieka chory psychicznie morderca młodej dziewczyny.

 
"Beats Being Dead" / "One minute of Darkness"

Każdy film funkcjonuje znakomicie jako samodzielna całość, przy czym nie istnieje odgórnie narzucony porządek ich oglądania (kolejność zaproponowana w Toronto – "Beats Being Dead" Petzolda, "Don’t Follow Me Around" Grafa, wreszcie "One minute of Darkness" Hochhäuslera – funkcjonuje równie dobrze, jak dowolna inna kombinacja). Rzecz w tym, że filmy te wzajemnie się naświetlają, komentują i kwestionują zarazem. Wspomniana wyżej ucieczka raz zostaje ukazana jako centrum zdarzeń, kiedy indziej jako ich peryferie, a jeszcze później jako peryferie nagle (i krwawo) lądujące w samym centrum. Stylistycznie rzecz ujmując, najbardziej prowokacyjnym ogniwem jest film Grafa, w przeciwieństwie do pozostałych nakręcony na ziarnistej taśmie i prawie narcystyczny w swej wypolerowanej literackości (to, co w filmie Hochhäuslera jest mroczną traumą, tu zostaje przepuszczone przez wrażliwość lekko rozbawionej Agathy Christie).


"Don't Follow Me Around"

Koniec końców, filmy z cyklu "Dreileben" tworzą coś w rodzaju konceptualnego gabinetu luster, który z pewnością zyskuje przy każdych kolejnych odwiedzinach – przewiduję, że trylogia ta stanie się jednym z ulubionych przedmiotów filmoznawczych rozpraw w nadchodzącym pięcioleciu, i słusznie. Mój jedyny problem polega na tym, że odwaga pomysłu nie do końca rekompensuje nieznośnie konwencjonalne elementy poszczególnych filmów (dotyczy to zwłaszcza Petzgolda).

Na drugim biegunie kinowej ambicji – przynajmniej jeśli idzie o szerokość płótna, nie mistrzostwo pędzla – sytuuje się "Kartonowa wioska" starego mistrza Ermanno Olmiego. Nieprawdopodobne, że przez całe dekady, jakie dzielą go od wybitnej "Posady" i canneńskiej Palmy w postaci "Drzewa na saboty", udało mu się zachować błyskawicznie rozpoznawalną dobroduszność stylu – której nie da się pomylić ani z naiwnością, ani z kaznodziejstwem (Olmi to nie Zanussi). Jego najnowszy film – chyba najlepszy, jaki widziałem w Toronto – opowiada o sędziwym katolickim księdzu (w tej roli sam Michael Lonsdale), odmawiającym przyjęcia do wiadomości, że jego parafialny kościół został zdesakralizowany.



Film zaczyna się od ostrożnego – ale złowrogiego jednocześnie – usunięcia krucyfiksu spod sufitu świątyni. Wkrótce potem do wybebeszonego wnętrza (świadomie udrapowanego na pustą scenę teatralną) wprowadza się garstka czarnych nielegalnych imigrantów, dosłownie szukając schronienia w (byłym) "domu Pana". W rękach wielu innych reżyserów podobna opowieść zmieniłaby się w religijny kicz, ale Olmi – swoim zwyczajem – miesza intuicje eschatologiczne z potężną dawką wątpienia, które jest i pokorne, i gorzkie zarazem. Kiedy słabiutki Lonsdale mówi szeptem, że "dobre uczynki są ważniejsze od wiary", zbliżamy się do rejestrów osiąganych tylko przez prawdziwie wielkie kino religijne. Zasługą Olmiego jest fakt, że poza pytaniami ostatecznymi potrafi nasycić swój film autentyczną, niepodrabianą słodyczą, która nie mdli, tylko pozwala przełknąć gorzką pigułkę egzystencjalnej samotności.

Jeśli nie liczyć obecnych w Toronto "Rozstania" Farhadiego i "Pewnego razu w Anatolii" Ceylana, które wciąż pozostają moimi filmami roku (ale które obejrzałem gdzie indziej), hitem tegorocznego TIFF jest dla mnie właśnie "Kartonowa wioska", łeb w łeb z "Najsamotniejszą z planet" Julii Loktev. Pełną listę moich ulubieńców i filmów znienawidzonych można znaleźć tutaj (z "Anonimusem" na samiutkim dnie).

Na koniec pozwolę sobie dodać, że od TIFF-u warto uczyć się nie tylko programowania, ale i szacunku dla wolontariuszy obsługujących imprezę. Było coś cudownie demokratycznego w oklaskach, jakimi seans po seansie był witany specjalnie nakręcony spot podkreślający, że "bez wolontariuszy nie ma festiwalu". Kto wie, może wkrótce zrozumiemy to również w Polsce – zamiast traktować ludzi poświęcających swój czas naszej wygodzie jako posłusznie skanujące nasze identyfikatory powietrze…?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones