Relacja

WFF, dzień 9: Portrety ze śmiercią w tle

Filmweb / autor: , , /
https://www.filmweb.pl/article/WFF%2C+dzie%C5%84+9%3A+Portrety+ze+%C5%9Bmierci%C4%85+w+tle-55313
To już przedostania relacja z 25. Warszawskiego Festiwalu Filmowego. W sobotę redakcja Filmwebu obejrzała następujące filmy: "Wschodnie zabawy", "To jeszcze nie koniec", "Adam" i "Gdzieś, czyli nigdzie". Co o nich myślimy, możecie przeczytać poniżej.


Wojna, miłość i krowa na środku drogi

Duro to ogólnie sympatyczny gość, choć jego fizjonomia za dobrze się nie kojarzy, krótko mówiąc, na pierwszy i na drugi rzut oka, to zdecydowanie typ spod ciemnej gwiazdy. Jednak, w pracy, którą para się sprytny Cygan, twarz się nie liczy. To paradoksalne, gdy wie się, że Duro jest aktorem a realizatorzy filmów, w których grywa jak nikt przywiązują wagę do warunków fizycznych. Są to jednak warunki fizyczne nieco inne niż zwykle, bowiem Duro w tajemnicy przed żoną, występuje w filmach pornograficznych. Kreacją, która przyniosła mu sławę w rozmaitych kręgach była rola wilka w pornograficznej przeróbce historii o czerwonym kapturku. I od tego nieskomplikowanego filmu zaczyna się akcja filmu "To jeszcze nie koniec" Vinko Brešana. A właściwie zawraca do czasów wojny w byłej Jugosławii.

W czasie wojny, okna domu zamieszkanego przez młodą kobietę i jej męża, serbskiego dowódcę, były pilnie obserwowane przez pewnego chorwackiego snajpera. Po latach ów snajper, teraz prywatny detektyw, przypadkiem oglądając film,  dzięki któremu Duro stał się sławny, rozpoznaje w kostiumie czerwonego kapturka tamtą kobietę...

Film Brešana jest zrealizowany znakomicie, z nerwem, z ciekawą, meandrycznie prowadzoną, nieoczywistą, ale logiczną narracją. "To jeszcze nie koniec" to ujmując skrótowo, love story ze straszną wojną w tle. Reżyser bardzo umiejętnie łączy grozę wojny, jej okrucieństwo, ze scenami o charakterze lirycznym, komediowym i sensacyjnym. W filmie jest i muzyka, i wzruszenie, i nagłe zwroty akcji, i krowa na środku drogi, czyli wszystko to, do czego przyzwyczaiło widzów kino z Bałkanów.

Co ważne, jest także subtelność i prostota, reżyser nie popada w przesadę, nie tonie w powodzi pomysłów, które przysłoniłyby wymiar filmu, tę perspektywę życia przeszłością, ciągłego odwoływania się do niej, życia w jej cieniu. Współczesność toczy się w oczywisty sposób już innym rytmem, ale wojna wciąż jest obecna we wspomnieniu, w niewygasłej nienawiści, schowana, ukryta, ale jakby wciąż zdolna wybuchnąć na nowo, gotowa do strzału niczym karabin snajperski schowany za stojącym zegarem.  (MB)

Dyskretny urok Tanatosa

Kiedy piszę tę relację, już wiem, że "Wschodnie zabawy" otrzymały nagrodę w Konkursie 1-2. Werdykt ten przyjąłem z dużą konsternacją. Choć bowiem traf chciał, że moje wybory seansów nie pokrywały się z decyzjami jury, to nawet wśród tych filmów konkursowych, które udało mi się zobaczyć, bułgarski obraz wcale nie prezentował się najokazalej (i "Rewers" i "Cudowna" oceniam wyżej). Trudno jest się zatem nie zastanawiać, czy przypadkiem o wyróżnieniu nie zdecydowały pozamerytoryczne przesłanki.

Obraz Kamena Kalewa ma bowiem bardzo smutną otoczkę. "Wschodnie zabawy" inspirowane są życiem Christo Christowa, który zagrał w filmie samego siebie. Christo to trzydziestoparolatek pracujący w zakładzie stolarskim, a po godzinach tworzący małe dzieła sztuki. To człowiek zagubiony, próbujący zmusić się do życia w świecie, który jest mu wewnętrznie obcy. Ponosząc porażkę zwrócił się ku narkotykom, a będąc na programie metadonowym – ku alkoholowi. Nad Christo unosi się dyskretny urok Tanatosa, który odseparowuje go od świata, a jednocześnie czyni niezwykle atrakcyjnym dla kobiet. Obraz kończy się promykiem nadziei, który okazał się całkowicie fałszywy. Kalewowi nie udało się zaczarować rzeczywistości i ledwie kilka tygodni po zakończeniu zdjęć, Christow był już martwy. Film został zadedykowany jego pamięci.

I właśnie to okrutne postscriptum jest tym, czym tłumaczę nagrodę dla "Wschodnich zabaw". To prawda, dzieło Kalewa jest produkcją zrealizowaną bardzo solidnie. Biorąc pod uwagę sporą grupę naturszczyków i debiutantów zaangażowanych w realizację, jest to wyczyn jak najbardziej godny pochwały. Problem w tym, że sam film jest boleśnie sztampowy. Miałem wrażenie, że jest to jedynie konspekt z ogólnym zarysem bohaterów i fabuły, który teraz należałoby dopracować, ugruntować w filmowej rzeczywistości. To się Kalewowi nie udało, a w każdym razie nie do końca. (MP)

Nie ma miłości bez dojrzałości

Niektórzy dziennikarze piszą o "Adamie" Maxa Meyera jako o komedii romantycznej. Przepraszam bardzo, ale ten gatunek zakłada chyba, że bohaterowie powinni się w sobie zakochać, prawda? Tymczasem w związku Adama i Beth wcale nie ma miłości - jest tylko układ współzależności emocjonalnej. On (Hugh Dancy) cierpi na zespół Aspargera (delikatna odmiana autyzmu charakteryzująca się upośledzeniem umiejętności społecznych) i potrzebuje Beth, by prowadziła go za rękę po krętych ścieżkach świata. Ona (śliczna Rose Byrne) właśnie rozstała się z chłopakiem, który ją zdradzał, i teraz chce być z kimś szczerym i wrażliwym. Ten związek wydaje się początkowo niemal idealny, ale szybko okazuje się, że jest po prostu efektem niedojrzałości obojga.

Adam i Beth nie dotknęli "ziemi ni razu" - dotąd całe ich życie było kontrolowane mniej lub bardziej dyskretnie przez rodziców. Nadchodzi jednak moment, gdy trzeba opuścić bezpieczną klatkę i zmierzyć się z rzeczywistością. Bohaterowie wyjdą z tej konfrontacji silniejsi, choć nieco poharatani emocjonalnie. Nie powiem, ogląda się ten film z przyjemnością. Humor został idealnie zbalansowany  ze wzruszeniami, a całość podlano nutą optymizmu. Czasem jednak historia zalatuje lekkim fałszem. Dużo ciekawszym obrazem o spotkaniu "normalnej" dziewczyny z osobą dotkniętą Aspargerem była animacja "Mary i Max", którą można było obejrzeć na tegorocznych Dwóch Brzegach. Mam nadzieję, że trafi ona kiedyś do polskich kin. "Adama" będzie można obejrzeć u nas już od 4 grudnia. (ŁM)

Podróż w świecie Śmierci

O ile we "Wschodnich zabawach" śmierć dyskretnie trzyma się w cieniu, o tyle w argentyńskim obrazie "Gdzieś, czyli nigdzie" jest już postacią kluczową. Choć słowo 'postać' nie jest w tym przypadku właściwe, to raczej krajobraz, powietrze, myśl, jednym słowem cała rzeczywistość człowieka.

Film zbudowany jest z serii spotkań głównego bohatera - Oscara - z osobami znanymi mu, bliskimi, ale i obcymi, przypadkowymi. Każda rozmowa, każde zdarzenie dotyka jakiegoś aspektu ludzkiej śmiertelności, umierania i przemijania. Wraz z Oscarem idziemy drogą wśród zmarłych, żyjących tylko we wspomnieniach. Reżyser tworzy ciekawą konstrukcję, w której co chwilę pojawiają się te same postaci, a jednak za każdym razem odrobinę inne. Sen i Śmierć w gościnie u swej matki, Nocy okazują się bytami zaskakująco delikatnymi. Ale by poznać głębię ich troski, trzeba wysiedzieć na filmie do końca. To nie wszystkim widzom się udaje. Víctor Dínenzon postawił na kino minimalistyczne, które przy zaburzeniu ciągłości fabuły, wymaga od widza większego skupienia, niż typowy obraz trafiający do dystrybucji. Dlatego też mogę go polecić wyłącznie dla amatorom kina skromnego. (MP)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones