Przez pierwsze 15 minut byłem skonsternowany i nie wiedziałem co sądzić o tym co oglądam. Jednak po kolejnym, recytowanym hermetycznym językiem manifeście artystycznym i kolejnej scence właściwie niepowiązanej z tym co słyszymy - olśniło mnie i już do końca seansu nie przestałem zanosić się śmiechem. Przecież to satyra, z której wniosek taki, że nieważne kto może nazwać sztuką nieważne co i voila, wystarczy wygłosić manifest. W słuszności mojej interpretacji utwierdziła mnie tylko ostatnia scena, w której wszystkie postaci stworzone przez Cate Blanchett pojawiają się i mówią na ekranie jednocześnie co odebrałem jako doskonałą metaforę filmu - bełkot. Ludzie spali, wzdychali, wychodzili, a ja zadowolony że trafnie odczytałem intencje autora udałem się do domu i poczytałem co nieco o całym przedsięwzięciu. No i dupa za przeproszeniem. Okazało się, że to wszystko na serio, ale w pierwotnej postaci poszczególne segmenty funkcjonowały osobno w ramach jakiejś wystawy. I tak powinno zostać. Sklejone w całość Manifesto z filmem ma wspólną (niestety) tylko formę.