Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/GDYNIA+2016%3A+Tak+mi+%C5%BAle%2C+tak+mi+%C5%BAle%2C+tak+mi+szaro-119620
POL(IF)ONIA

GDYNIA 2016: Tak mi źle, tak mi źle, tak mi szaro

Podziel się

Współczesne polskie kino nie ma sobie równych w czarnowidztwie, wytrącaniu widza z równowagi i psuciu dobrego nastroju.

Zakończony kilka dni temu festiwal w Gdyni najcelniej podsumował jeden z moich facebookowych znajomych. Pół żartem, pół serio zapytał, czy "Planeta singli" nie dostała żadnej nagrody, ponieważ nikt nie został w niej zamordowany. Komedia romantyczna Mitji Okorna rzeczywiście była jedną z nielicznych konkursowych propozycji, które nie powstały z zamiarem rozjechania buldożerem emocji widza. Ba, była też jedną z nielicznych, które miały dopracowany scenariusz  i świetnie napisane, pozwalające lubić się postacie. Na ekranach królowali bowiem seryjni mordercy, krwiożerczy nacjonaliści, dzieciobójcy, toksyczne rodziny i udręczone kobiety. Nic więc dziwnego, że po pięciu dniach celuloidowej diety złożonej z najnowszych polskich produkcji miałem wrażenie, jakby zamknięto mnie w Azylu Arkham. Gorzej czuł się chyba tylko jeden ze współpracowników naszej redakcji, który obejrzał ciurkiem dwa najokrutniejsze filmy tegorocznej Gdyni: "Plac zabaw" i "Wołyń". Gdy spotkałem go po seansach, ledwie był w stanie cokolwiek z siebie wydusić.

Festiwal potwierdził, że współczesne polskie kino nie ma sobie równych w czarnowidztwie, wytrącaniu widza z równowagi i psuciu dobrego nastroju. Nie sztuką jest jednak przyłożyć komuś z kolana, a potem patrzeć, czy równo puchnie. Otworzyć ranę, aby ostatecznie móc ją zaleczyć – o, to już jest wyższa szkoła jazdy, którą opanowali jedynie nieliczni. Nie jest to, niestety, przykład Wojciecha Smarzowskiego i wspomnianego "Wołynia", który przez część krytyków został już odtrąbiony jako arcydzieło. Widowisko o ludobójstwie Polaków na Kresach to przedsięwzięcie pod wieloma względami udane: wyważone, ostrożnie rozdzielające racje, będące uniwersalnym ostrzeżeniem przed upiorami nacjonalizmu, które podpalają ognisko terroru. W dodatku znakomicie zrealizowane i – choć niezwykle brutalne – nieosuwające się w pornografię przemocy. Zachwyceni słusznym przesłaniem i wstrząśnięci szokującymi obrazami rzezi wołyńskiej recenzenci nie chcą jednak dostrzec ewidentnych mankamentów scenariusza: rozwleczonej, rwącej się fabuły, bezbarwnych bohaterów (wyjątek to postać Arkadiusza Jakubika) oraz powierzchownie nakreślonych relacji między nimi. W efekcie w tej opowieści o "miłości w nieludzkich czasach" nacisk kładzie się głównie na nieludzkie czasy. "Wołyń" to film zimny, okrutny, nastawiony przede wszystkim na zadawanie bólu. Jeśli chodzi o Smarzowskiego, nihil novi, sub sole.

Podobny rodzaj zastraszania widza można dostrzec w "Placu zabaw" Bartosza M. Kowalskiego. Opowieść o parze nastoletnich miłośników brutalnych gier wideo to próba spojrzenia chłodnym okiem na mechanizm rodzenia się zła. Trochę tu Rubena Ostlunda, trochę Michaela Hanekego. Brakuje tylko empatii, bez której debiut Kowalskiego zamienia się ostatecznie w sprzedawany pod płaszczykiem sztuki filmowy ekwiwalent okładki tabloidu ze zdjęciem martwego dziecka. Nie zdziwcie się jednak, jeśli w recenzjach przeczytacie, że to "uderzenie prosto w twarz" albo "bolesna wiwisekcja ludzkiej natury".

Wśród pretendentów do Złotych Lwów nie brakowało filmów o młodych ludziach z problemami. Z wielkimi nadziejami czekałem na drugi pełny metraż Jakuba Czekaja, autora najoryginalniejszego filmu o dorastaniu, jaki widziałem w ostatnich latach – "Baby Bump". "Królewicz Olch" okazał się niestety bladym cieniem swojego świetnego poprzednika: dziełem nabzdyczonym, bełkotliwym i – co najgorsze – wypranym z poczucia humoru. Czego tu nie ma? Strofy z Goethego wygłaszane w oryginale i abstrakcyjne teorie naukowe, toksyczna relacja chłopca z matką i wizyjne obrazy podwodnej krainy. Zza tej efektownej fasady wyziera niestety pustka. Królewicz okazuje się nagi, górę biorą poza i maniera. 

Podobnie ma się sprawa ze "Wszystkimi nieprzespanymi nocami" Michała Marczaka. Reżyser podgląda z kamerą parę kumpli, którzy przemierzają hipsterską Warszawę po zachodzie słońca. Panowie zaliczają kolejne domówki, wypalają kartony papierosów i prowadzą nieznośnie literackie rozmowy, gęsto okraszone słowami na "k" i "ch". Co najmniej jednej trzeciej tekstu nie idzie zrozumieć z powodu kiepskiego dźwięku i jeszcze gorszej dykcji aktorów. Z kolei grająca dziewczynę bohatera Eva Lebeuf co krok spogląda pytającym wzrokiem w przestrzeń poza kadrem, jakby chciała zapytać: panie reżyserze, dobrze gram czy robimy dubel? Marczak pragnie oddać na ekranie stan ducha swojego pogrążonego w apatii pokolenia, ale brakuje mu przenikliwości i choćby odrobiny zbawiennej ironii. Jest za to świetnym stylistą: scena, w której wciska się z kamerą w tłum imprezujący na plaży przy dźwiękach piosenki Caribou "Can't Do Without You", to rozkosz dla oczu i uszu. 


"Wszystkie nieprzespane noce"

Choć gros filmów walczących w tym roku o laury wyszła spod ręki reżyserów urodzonych w latach 80., w konkursie głównym nie zabrakło również dzieł starych mistrzów. Autor legendarnego "Przesłuchania" 73-letni Ryszard Bugajski przyjechał do Gdyni z inspirowaną autentycznymi wydarzeniami "Zaćmą". Jej bohaterką jest osławiona Julia Brystygierowa – legenda komunistycznej bezpieki, postrach więźniów politycznych po II wojnie światowej. Pod koniec życia kobieta przeszła na jasną stronę Mocy – nawróciła się i regularnie gościła w prowadzonym przez duchownych zakładzie dla niewidomych w Laskach. Bugajski bierze pod lupę niewielki ustęp z biografii Brystygierowej – jej spotkanie z prymasem tysiąclecia Stefanem Wyszyńskim. Mógłby to być dobry i ważny film o tym, czy nawet największy potwór ma szansę na odkupienie grzechów oraz czy dawni oprawcy i ofiary mogą po latach zasiąść bez nienawiści przy jednym stole. "Zaćma" dusi się, niestety, w długaśnych scenach dialogowych, które świetnie sprawdziłyby się w teatrze,  ale po przeniesieniu na ekran bije od nich sztuczność. Wątpliwości budzą również trącące kiczem wizje bohaterki. Dość wspomnieć, że w jednej ze scen Julia widzi, jak zawieszony na krzyżu Jezus Chrystus zamienia się w jej ofiarę ze stalinowskiego więzienia. Film broni się przede wszystkim dzięki odtwórczyni głównej roli, Marii Mamonie, która wiarygodnie przedstawia dwa oblicza swojej postaci – raz złamanej przez życie starszej pani, raz – syczącej przez zęby sadystycznej wiedźmy. 


"Jestem mordercą"

Temat rozliczeń z PRL-em powrócił również w jednym z lepszych tytułów tegorocznego festiwalu, czyli "Jestem mordercą". Film Macieja Pieprzycy ogląda się jak skrzyżowanie "Zodiaka" z "Alternatywami 4". Sensacyjna intryga (poszukiwania najsłynniejszego polskiego seryjnego zabójcy, wampira z Zagłębia) szybko okazuje się punktem wyjścia w podróży po absurdach minionej epoki. Reżyser bardzo zgrabnie balansuje tu między zgrywą a grozą – raz serwuje widowni niemal slapstickowy żart z Edwardem Gierkiem w roli głównej, raz bije po głowie przygnębiającym obrazem miejsca zbrodni. Sercem filmu jest relacja między prowadzącym śledztwo porucznikiem Jasińskim (Mirosław Haniszewski) a domniemanym mordercą granym przez doskonałego Arkadiusza Jakubika. Mężczyzn szybko połączy miłość do Górnika Zabrze i... wędlin. W innych okolicznościach prawdopodobnie mogliby się ze sobą zakumplować. Splot niefortunnych zdarzeń sprawia jednak, że muszą prowadzić ze sobą psychologiczne zapasy. Dla pierwszego stawką w nich jest kariera i zaszczyty, dla drugiego – życie. Pieprzyca pokazuje, jak ufundowany na kłamstwie, obłudzie i strachu system niszczy ludzi – jednych sprowadza na moralne dno, innych wiezie windą na szafot. "Jestem mordercą" okazał się jednym z niewielu gdyńskich tytułów, w których czuć było autentyczną radość z opowiadania historii i zabawy gatunkowym sztafażem. Nagroda za najlepszy scenariusz wydaje się więc jak najbardziej zasłużona.

Jury, widzów i krytyków połączyła "Ostatnia rodzina" – film relacjonujący ponad ćwierć wieku z życia legendarnej familii Beksińskich. Jedni widzą w reżyserskim debiucie Jana P. Matuszyńskiego lustro, w którym widzowie dostrzegą swoje własne rodziny. Inni twierdzą, że to nihilistyczna, śmieszno-straszna opowieść o mordędze, jaką jest życie. Niestety, nie potrafię dołączyć do grona wyznawców "Rodziny". Uważam, że jest to obraz złożony z wielu bardzo dobrych scen, które po zsumowaniu nie dają bardzo dobrego filmu. Scenarzysta Robert Bolesto wybiera z biografii Beksińskich przeważnie te fragmenty, które pozwalają mu wyolbrzymić psychozy Zdzisława i Tomasza. W efekcie fabuła pełna jest znaków zapytania, elips i logicznych dziur, a młody Beksiński grany z niesmaczną przesadą przez Dawida Ogrodnika pokazany zostaje jako socjopata, frustrat  i nieudacznik. Nie dziwi mnie więc, dlaczego "Ostatnia rodzina" budzi tak wiele wątpliwości wśród osób, które znały Beksińskich. Film Matuszyńskiego warto obejrzeć przede wszystkim dla wielkiej roli Aleksandry Koniecznej, którą znaczna część widzów kojarzyła do tej pory pewnie tylko z tasiemcem "Na Wspólnej". Czułem autentyczne wzruszenie, gdy aktorka, odbierając nagrodę za główną rolę kobiecą, zaapelowała ze sceny Teatru Muzycznego, by reżyserzy nie bali się podejmować ryzykownych decyzji castingowych. Pozostaje mieć nadzieję, że gdy festiwal przybije do gdyńskiego portu za rok, na widzów będzie czekać jeszcze więcej odkryć, zaskoczeń i objawień. Nie obraziłbym się także, gdyby w konkursowych filmach zagościło więcej słońca. Choćby takiego, którego promienie przebijają się spod chmur. Parafrazując śpiewającego w "Planecie singli" Marka Grechutę, ważne są tylko te filmy, których jeszcze nie znamy.
24