Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/GDYNIA+2017%3A+Cicha+noc+po+jasnym+dniu-125060
POL(IF)ONIA

GDYNIA 2017: Cicha noc po jasnym dniu

Podziel się

Festiwal pokazał kraj rozdarty między burzliwą przeszłością a burzliwą przyszłością.

Poniedziałek: Gierszał, wtorek: Gierszał, środa: Gierszał. Poniedziałek: Polska, wtorek: Polska, środa: Polska. Na trwającym tydzień festiwalu w Gdyni ogląda się jakby jeden wielki film, w którym te same twarze aktorów i te same tematy przelewają się z jednej opowieści w drugą, formując wciąż nowe konstelacje. Zupełnie jak gdyby nasz kraj był jakimś niekończącym się zestawem puzzli, wyrywanych sobie z rąk przez kolejnych reżyserów. W ciągu tego tygodnia festiwal pokazał kraj w permanentnym stanie transformacji, rozdarty między burzliwą przeszłością a burzliwą przyszłością.

Dosłownie: fantomy wojny z "Wyklętego" czy "Zgody" maszerowały ramię w ramię z wizjami tego, co ma nadejść, dystopijną Warszawą z "Człowieka z magicznym pudełkiem" czy enigmatycznymi przyszłymi wydarzeniami, na których – jak głosił otwierający film napis – oparto fabułę "Wieży. Jasnego dnia". Arkadiusz Jakubik w "Cichej nocy" i Andrzej Mastalerz w "Reakcji łańcuchowej" wygłaszali z kolei monologi podsumowujące doświadczenie polskości: pierwszy mówił o piętnie "Polaka" za granicą; drugi stwierdzał, że przez ciągłe czekanie na upadek komunizmu nie nauczyliśmy się kochać. Ów pęd do reinterpretacji tego, co było, i zaprojektowania tego, co będzie, czuło się też w starciu pokoleń, jakie miało miejsce w tym roku w Gdyni. W trakcie, gdy trwała impreza, zmarł Grzegorz Królikiewicz, niejako przypieczętowując to, co sugerował już program konkursu głównego: idzie nowe.  

Jeszcze tydzień temu konkurs stanowił bowiem enigmę. Lista rywalizujących ze sobą filmów pełna była białych, bielszych niż zwykle, plam: nie tylko nowych filmów, ale i nowych nazwisk. Wysoka liczba (osiem) walczących o Złotego Lwa debiutów zarazem cieszyła i niepokoiła. Rok wcześniej gdyński repertuar przypominał zestaw greatest hits, pochód pewniaków, znajomych nazwisk i głośnych tematów, najlepiej uosabianych przez "Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego. Tym razem stanęliśmy wobec niewiadomej, co tylko spotęgowało efekt zaskoczenia, gdy już ruszyły seanse. Najmniej udanymi filmami w konkursie okazały się przecież – obok dwóch filmów młodszych twórców – propozycje "starej gwardii": znane już z kin "Pokot" Agnieszki Holland i "Volta" Juliusza Machulskiego oraz premierowe "Czuwaj" Roberta Glińskiego. Na prowadzenie wysforowały się zaś trzy debiuty: "Cicha noc", "Atak paniki" i "Wieża. Jasny dzień".
Najmniej udanymi filmami w konkursie okazały się propozycje "starej gwardii". Na prowadzenie wysforowały się zaś trzy debiuty: "Cicha noc", "Atak paniki" i "Wieża. Jasny dzień".
Jakub Popielecki

M jak millenialsi

Pierwszym z dwóch debiutanckich niewypałów była "Reakcja łańcuchowa" – nawet pomimo faktu, że film otwierał obraz rozkwitającego nad Warszawą atomowego grzyba. Niosąc na sztandarze cytat z powieści Mirosława Nahacza "Osiem cztery", Jakub Pączek zaproponował nam portret pokolenia trzydziestolatków. Ta spowiedź dziecięcia wieku nie wypadła jednak przekonująco, choć trudno robić zarzut z histerycznej, wykrzyknikowej poetyki – takie już prawo generacyjnych manifestów. Nie w tym problem, że Pączek zaserwował nam koktajl, w którym mieszają się Czarnobyl, pornografia i depresja. Raczej w tym, że całe to sturm und drang wydało się przytępione nadmierną dawką prozaku. Może o to chodziło; wyszło jednak coś w stylu millenialsowego odpowiednika "M jak miłość", gdzie drętwe dialogi o wynoszeniu śmieci i wizytach u lekarza zastąpiły drętwe lamenty nad trudami życia w penthousie kupionym przez wiecznie niezadowoloną mamę, gwiazdę telewizji. Trudność opowiadania o tak zwanych "problemach pierwszego świata" polega na tym, że narcyzm bohaterów bardzo łatwo promieniuje na cały film. Pączek nie przezwyciężył tej przeszkody. Gdy w filmie po raz któryś powracał motyw snu-wizji z pogrążającymi się w odmętach wody bohaterami, aż prosiło się, by sparafrazować inny głos pokolenia, Fisza: Warszafka tonie.

Bardziej zdolnym bliźniakiem "Reakcji łańcuchowej" okazał się z kolei "Atak paniki". Paweł Maślona w swoim debiucie zarzuca sieć szerzej niż Pączek, patrzy bardziej przekrojowo. Ale z "Reakcją..." łączy jego film misterna wielowątkowa struktura i wizja pewnej kumulującej masy krytycznej; jest też wątek pornograficzny. Film zdążył już zyskać sobie miano polskich "Dzikich historii", ale kojarzyć się może też z nieco chyba zapomnianym "Zerem" Pawła Borowskiego. Maślona przeplata szereg historii, kreśląc groteskowy – i bardzo zabawny – portret zbiorowości u progu eksplozji. Inaczej niż u Pączka, ten zbliżający się wybuch nie ma jednak charakteru totalnego: to wypadkowa prywatnych neuroz, problemów, kompleksów i żalów. Skrywane pod maskami grzeczności, wstydu czy chojractwa, stopniowo wyłażą one na wierzch, a reżyser koncertowo inscenizuje coraz bardziej desperackie próby zachowania przez bohaterów pozorów. "Atak paniki" to przede wszystkim precyzyjna niczym szwajcarski zegarek montażowo-reżyserska konstrukcja, w której sam sposób, w jaki zazębiają się wątki – a nie na przykład dialogowa ekspozycja – dopowiada niuanse historii. Dialogi tymczasem – jako się rzekło – służą bohaterom za zasłonę dymną, dając aktorom szansę zagrania świetnych, wielopoziomowych ról. Najlepsza jest ta Magdaleny Popławskiej (nagrodzonej za najlepszą drugoplanową rolę żeńską), która po mistrzowsku jedno mówi słowem, a drugie ciałem.  

Społeczeństwo w pigułce mieliśmy też w "Czuwaj" Roberta Glińskiego. Podczas gdy Maślona pokazywał Polskę przekrojowo, Gliński wybrał chwyt pars pro toto. Akcja filmu toczy się na obozie harcerskim, do którego dołącza grupa chłopaków z poprawczaka. Reżyser pokazuje obóz druhów jako sprawnie funkcjonującą komórkę społeczną z własnymi prawami, hierarchią i rytuałami osnutymi wokół chrześcijańsko-patriotycznej symboliki. Goście są tu ciałem obcym: odstają wiekiem, kompetencjami kulturowymi, pochodzeniem. Poproszeni o wybranie symbolu dla swojego zastępu, stawiają przed namiotem drewnianą swastykę, a w charakterze zawołania skandują zaśpiewy szalikowców. I wszystko jasne: oto mamy Polskę terroryzowaną przez kiboli i narodowców. Gliński powraca tu do swoich ulubionych tematów i metod realizacji. Rozterki zarządzającego obozem Jacka (Mateusz Więcławek) przypominają więc dylemat bohaterów "Kamieni na szaniec", pytanie o granicę między robieniem tego, co należy, a nakręcaniem spirali przemocy. Obsada złożona w dużej mierze z młodocianych naturszczyków i "młodzieżowy" temat kojarzą się z kolei ze "Świnkami" czy "Cześć, Tereska". Ale choć Gliński dba o to, by nie demonizować, nie wprowadzać czarno-białych podziałów, "Czuwaj" i tak szybko osuwa się w nakreślony zbyt grubą krechą, pełen uproszczeń, nieprzekonujący emocjonalnie thrillerek. Z podobnym tematem lepiej poradził sobie rok temu Bartosz M. Kowalski. Co by nie myśleć o kontrowersyjnym "Placu zabaw", był to jednak film dużo ciekawszy – zarówno od strony formalnej, jak i w sposobie poprowadzenia młodej obsady.

Ludzie ludziom

Drugim nieudanym tegorocznym debiutem była "Catalina" Denijala Hasanovica. Tytuł jest imieniem kobiety z Kolumbii, która przyjeżdża do Sarajewa, by zdobyć dane do swojej pracy o zbrodniach, jakie miały tu miejsce przed laty. Pomoc oferuje jej lokalna tłumaczka. Niestety, ciekawy pomysł na spotkanie dwóch skrzywdzonych przez życie kobiet o przeciwnych temperamentach i obcych kulturowych backgroundach został pogrążony w napisanym ciężką ręką scenariuszu. W "Catalinie" każdy z bohaterów już w pierwszym wejściu wyjaśnia, kim jest i co uważa na dany temat, a wokół roi się od zużytych symboli (gryzące się psy itp.) przypominających, że "ludzie ludziom zgotowali ten los", a "człowiek człowiekowi wilkiem".


Film Hasanovica też miał swojego bliźniaka – obecne już w polskich kinach "Ptaki śpiewają w Kigali" Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze. Tu także dostaliśmy opowieść nie tyle o ludobójstwie, co o jego pozostałościach, o tym, jak żyć dalej po traumie. I tu również na pierwszym planie stał skontrastowany multikulturowy kobiecy duet (wyróżnione za główne role Jowita Budnik i Eliane Umuhire). Krauzowie – w przeciwieństwie do zagadującego temat Hasanovica – postawili na minimalizm, na fascynująco eliptyczną, pełną pustych miejsc narrację, sugerującą konieczność odbudowania świata na nowo. W moim odczuciu film traci jednak nieco w drugiej połowie, gdzie lodowata tonacja gryzie się z emocjonalnymi rezolucjami, w jakie celują twórcy. Nie zmienia to jednak pozytywnego wrażenia.

Po ludobójstwie toczy się też akcja "Zgody". Film Macieja Sobieszczańskiego portretuje fascynujący moment czasu niczyjego tuż przed i tuż po końcu wojny. Podobnie jak w "Róży" Smarzowskiego oglądamy tu kraj cofnięty do stanu "bulionu pierwotnego"; moment przewartościowań i wykuwania się nowego porządku. Franek zatrudnia się do pracy w obozie dla zdrajców narodu polskiego, by uwolnić ukochaną Annę. Wśród więźniów jest też ich wspólny przyjaciel, Niemiec Erwin. Polsko-niemiecki trójkąt miłosny odgrywają Julian Świeżewski, Zofia Wichłacz i Jakub Gierszał, a Sobieszczański mnoży paradoksy i przeszkody stojące na drodze do spełnienia się komitywy między dwoma narodami. Najciekawszy jest tu obraz obozowej rzeczywistości stanowiącej krzywe zwierciadło niedawnej Zagłady. Więzienie dla zdrajców mieści się bowiem w obozie posiłkowym Auschwitz Birkenau i Polacy nie zamierzają traktować Niemców dużo łagodniej niż ci traktowali Polaków czy Żydów. "Zgoda" stanowi też ciekawostkę formalną, bo kostium historyczny nie stosuje się tu – jak to często u nas bywa – do przezroczystych wytycznych stylu zerowego (są oczywiście inne wyjątki: choćby "Kornblumenblau" Wosiewicza; Smarzowski zresztą również nie opowiada o przeszłości "klasycznie"). Sobieszczański proponuje długie ujęcia rodem z Béli Tarra i niemal monochromatyczną paletę barwną à la Sokurow. Miejscami prowadzi go to na manowce inscenizacyjnego efekciarstwa (scena wieszania się) i ewidentnych chwytów "pod kamerę", które zaburzają wiarygodność świata przedstawionego – wciąż jest to jednak film ciekawy i prowokujący. 

Pociąg do Hollywood

Kino gatunkowe w konkursie reprezentowały – oprócz cieniutkiej "Volty" i średniej "Sztuki kochania" – dwa premierowe tytuły: "Człowiek z magicznym pudełkiem" Bodo Koxa oraz "Najlepszy" Łukasza Palkowskiego. Kox zabrał się za science-fiction i zaproponował obraz przyszłości zadłużony w przeszłości. W jego dystopijnej wizji korpo-jutra czuć bowiem inspirację klasykami gatunku sprzed kilku dekad: "Brazil" Terry'ego Gilliama czy filmami Piotra Szulkina, zwłaszcza "Wojną światów" i "Golemem". Ten zwrot wstecz współgra jednak z opowieścią o mężczyźnie (Piotr Polak), któremu wymazano pamięć i którego świadomość może podróżować w czasie za pośrednictwem starego lampowego radia. Kox bawi się tu koncepcją tożsamości, daje nam też – trochę jak Maślona w "Ataku paniki" – postać mówiącej-jedno-myślącej-drugie kobiety (Olga Bołądź, nie tak dobra jak Popławska). Dużo tu nośnych pomysłów, szkoda więc, że reżyserowi nie udaje się przezwyciężyć wrażenia, iż znamy je wszystkie z lepszych wersji. Film nie przekracza bowiem swoich inspiracji, nie staje się czymś więcej niż sumą składowych. Kox, jakby nie mogąc wykorzenić złych offowych odruchów, sam zaprasza zresztą wrażenie déjà vu. Niepotrzebnie ucieka się do jałowych postmodernistycznych cytatów - a to z "Facetów w czerni", a to z "Fight Clubu", a to z "Blade Runnera". To przecież chwyty rodem z kręconego na osiedlach kamerami wideo kina niezależnego, dziś już trącące nieco myszką. Spośród wszystkich powrotów do przeszłości, jakie zaaranżował w swoim filmie Kox, ten jeden był chyba akurat niezamierzony.

Lepiej poradził sobie Palkowski, który poleciał iście po hollywoodzku. "Najlepszy" to przecież niemalże sequel "Bogów": film z podobnym bohaterem, o podobnej konstrukcji i formie. Jeszcze bardziej amerykański: z wizytą w USA, z "zombiastyczną" wizją uzależnienia od narkotyków i z pochodem rockowych szlagierów na ścieżce dźwiękowej. Cała historia triatlonisty Jerzego Górskiego (Jakub Gierszał) zawiera się przecież w trzech piosenkach, które organizują strukturę "Najlepszego". Najpierw Górski jest "Born to Be Wild", potem gubi się niczym "Child in Time", by wreszcie móc dokonać "Break on Through". Paradoksalnie wychodzi tu jednak, że Palkowski-reżyser nieco zbyt silnie podpiera się na protezie muzyki. Czuć to w momentach, gdy hiciory ustępują muzyce oryginalnej, nie "ciągnącej" już tak skutecznie obrazu. "Najlepszy" ma też mniej precyzyjny od "Bogów" scenariusz, rozbity na trzy nierówne sobie dramaturgicznie całostki (najlepszy jest środek, walka z uzależnieniem; najgorszy początek, zbyt powtarzalny w portretowaniu powtarzalności nałogowego żywota). Nie do końca przekonuje również iluzja przeszłości, zwłaszcza w temacie... perukowym. A mimo to film ogląda się świetnie. Palkowski robi kino bardzo potrzebne: jednoczące ponad podziałami, ładujące pozytywne akumulatory oraz na przemian trzymające w napięciu bądź wzruszające. "Najlepszybędzie hitem – i na to zasługuje.  
_MG_3459.jpg


My zdies' emigranty

Spośród czterech filmów, w których mogliśmy oglądać w tym roku w Gdyni Jakuba Gierszała, to nie w "Najlepszymzagrał on jednak najlepszą rolę. A to dlatego, że "Pomiędzy słowami" Urszuli Antoniak przyniosło najtrafniej obsadzonego Gierszała w historii. Aktor wcielił się w Michała, Polaka mieszkającego na stałe w Berlinie, który ułożył sobie życie jako bogaty prawnik i zupełnie odciął się od swoich korzeni. Spacerujący w nowoczesnych wnętrzach, wyprasowany i posągowy Gierszał jest tu niczym model z billboardu, a reżyserka spienięża jego cokolwiek aryjską urodę i powściągliwy sposób bycia. Rysa na perfekcyjnej fasadzie Michała pojawia się wraz z przybyciem ojca, dotychczas uznanego za zmarłego. Wymięty, stanowiący całkowite przeciwieństwo Gierszała Andrzej Chyra jest tu trochę jak fantom z porzuconego kraju. Ich spotkanie jest dla Antoniak punktem wyjścia dla opowieści o doświadczeniu imigracyjnym – będącym również jej udziałem. Już sam bohater, imigrant, który zasymilował się niemal doskonale, jest rzadkością w kinie. Dalej też jest unikalnie: reżyserka proponuje rodzaj wizualnego eseju, chłodny, wysmakowany formalnie film (Lennert Hillege otrzymał nagrodę za najlepsze zdjęcia), bliski jej własnej "Strefie nagości". Tytuł jest znamienny, bo słowa są tu drugorzędne wobec gry spojrzeń, tańca ciał w przestrzeni, czarno-białej zasady kolorystycznej. To kino z pewną tajemnicą, stawiające poznawczy opór, ale z pewnością wynagradzające kolejne seanse. Warto będzie jeszcze do tego filmu wrócić.

O doświadczeniu emigracji odciskającym się na rodzinnych relacjach opowiadała też "Cicha noc", nagrodzony Złotymi Lwami świetny debiut Piotra Domalewskiego. W "Pomiędzy słowami" mieliśmy Polaka, który wyjechał za granicę i de facto został Niemcem, Domalewski tymczasem argumentuje, że Polak dopiero po opuszczeniu granic swojego kraju staje się "Polakiem". We wspomnianym kulminacyjnym monologu grany przez Arkadiusza Jakubika ojciec, którego nigdy nie było (bo jeździł po świecie za chlebem), mówi, że "po to mamy ten nasz kraj, żebyśmy mogli czuć się w nim ludźmi". Już w tym scenariopisarskim tour de force widać, że rzucające się w oczy podobieństwo "Cichej nocy" do filmów rumuńskiej nowej fali jest jedynie powierzchowne (co zauważył również Michał Oleszczyk). Punkt wyjścia: rodzina zamknięta w czterech ścianach – w tym wypadku podczas Wigilii – kojarzy się oczywiście ze "Sieranevadą" Cristiego Puiu. Domalewski proponuje jednak dużo bardziej domkniętą dramaturgicznie konstrukcję; klasycznie napisany scenariusz z rozpisanymi na bohaterów postawami i fabularnymi strzelbami, które muszą wypalić w trzecim akcie. Ale to nie zarzut. "Cicha noc" jest spełniona realizacyjnie i bardzo trafnie, czule podsumowuje tę jakąś wstydliwą "naszość". Co więcej, Tomasz Ziętek wreszcie może zagrać brata Dawida Ogrodnika, z którym często bywa mylony, a sam Ogrodnik dowodzi, że potrafi stworzyć również – dla odmiany – stonowaną postać. Jego Adam, który przyjeżdża na polskie święta z Holandii, jest wręcz heroiczny w swojej cichej desperacji, by związać koniec z końcem, by wyrwać życiu tę połać szczęścia, przełamać rodzinne i narodowe fatum. Oglądając film, trzymamy za niego kciuki, ale wiemy – on też zresztą wie – że to jak walka z grawitacją.


W nieznane
  
Najciekawszym tytułem z tegorocznego konkursu okazała się jednak nie zwycięska "Cicha noc", ale "Wieża. Jasny dzień", nagrodzona za najlepszy scenariusz i najlepszy debiut reżyserski. W pełnej znajomych twarzy i starych toposów Gdyni film Jagody Szelc wyróżniał się już na starcie nieopatrzoną obsadą i enigmatyczną otoczką. Podobnie jak w "Cichej nocy", i tu mamy rodzinną psychodramę w czterech ścianach wiejskiego domu oraz centralny rytuał – tym razem komunię świętą. Reżyserka proponuje jednak dużo mniej przejrzystą formę, zapożyczoną zarówno w horrorze, jak i ekscentrycznych filmografiach rozmaitych enfants terribles kina (rzucam jedno z narzucających się skojarzeń: "Antychryst" von Triera). Z rodzimego podwórka najbliższy jest jej chyba Mariusz Grzegorzek – zresztą opiekun artystyczny filmu. Tak jak jej mistrz, Szelc przygląda się codzienności, szukając w niej przejawów jakiegoś "nad". Autorka ma świetne ucho do potocznego języka, do inscenizowania pozornie przypadkowej paplaniny, w której swobodnie przeskakuje od tematu do tematu: trudów pracy w korporacji, kredytowych problemów czy polityki. A przy tym bezbłędnie wyłapuje pęknięcia, w których ta zwyczajność prowadzi w głębsze, groźniejsze rejestry egzystencji. Już otwierająca film sekwencja, w której kamera patrzy z góry na wyjeżdżający z miasta ku tajemniczej przyrodzie samochód, budzi niepokój i hipnotyzuje. "Wieża..." może spotkać się z oporem widzów, którzy preferują bardziej skrystalizowane – żeby nie powiedzieć: jednoznaczne – narracje. Faktycznie, Szelc interesuje raczej samo doświadczenie Tajemnicy niż rozwiewanie jej mroków. W filmie raz za razem powraca chwyt zmiany perspektywy: wydarzenia, które już widzieliśmy, oglądamy nagle z innego punktu widzenia. Cała "Wieża..." jest właśnie taka: pozwala doświadczyć zakrzywienia percepcji, spojrzeć na świeżo na siebie, chorych członków rodziny, szumiące za oknem drzewa, górującą nad głowami kościelną wieżę. Czy nie ma tu aby trochę z polskiego romantyzmu i jego późniejszych przepracowań? Czy enigmatyczny finał aby nie otwiera mistyczno-narodowego kontekstu, dając nam obraz kolejnego chocholego tańca? Będzie o czym dyskutować, gdy film wejdzie do kin.
 
I to chyba dobre podsumowanie tegorocznej Gdyni: w konkursie zobaczyliśmy filmy, na których premiery warto czekać, filmy, o których będzie się rozmawiać. Idący gdzieś, nie wiadomo dokąd, ludzie z "Wieży. Jasnego dnia" to obraz znamienny. Podobnie jest przecież z nowymi gdyńskimi tytułami: otwierają nowe ścieżki, prowadzą hen, przed siebie. Aż chce się iść i oglądać. Możemy spać spokojnie.  
12