GoEast patrzy na wschód - relacja z Wiesbaden

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/news/GoEast+patrzy+na+wsch%C3%B3d+-+relacja+z+Wiesbaden-60197
Na polskie kino narzeka się, że a to za mało oryginalne, a to znowu ponure i niezrozumiałe dla widzów z zewnątrz. Zwykle porównuje się je przy tym do produkcji amerykańskich czy zachodnioeuropejskich, choć przecież najuczciwiej byłoby robić to posługując się przykładem kinematografii kulturowo i geograficznie nam najbliższych, lecz paradoksalnie to z filmami z regionu nasz kontakt jest najbardziej ograniczony.

Jedną z okazji przyjrzenia się najnowszemu kinu Europy Środkowej i Wschodniej jest festiwal w Wiesbaden. Urokliwe, otoczone winnicami uzdrowisko, w którego kasynie grał między innymi Fiodor Dostojewski, promuje kino ze wschodu już od 10 lat. Zakończony kilka dni temu festiwal dał okazję do filmowej podróży po Polsce, Bałkanach, Gruzji, a nawet Czukotce.

Nagrodę główną tegorocznego goEast zdobył gruziński film "Street Days" stanowiący świetny przykład tego, jak twórczo można czerpać z rodzimych tradycji filmowych. Stylistycznie i pod względem specyficznego punktu widzenia świata laureat przypomina filmy Otara Iosselianiego (najsłynniejszemu gruzińskiemu filmowcowi poświęcono retrospektywę na goEast). Mamy tu do czynienia z tym samym upodobaniem do detali życia codziennego, charakterystycznym neorealizmem pokazującym zwykłych ludzi w  ich całej niezwykłości. Bez uproszczeń, bez przedstawiania symbolicznych figur-postaw. Reżyser Levan Koguashvili pieczołowicie odmalowuje (choć właściwie chciałoby się powiedzieć – "odtwarza", niczym dobry dokumentalista) dzień z życia Chekiego. To narkoman z długim stażem: krąży po ulicach Tbilisi w poszukiwaniu towaru. Odwiedza obskurne podwórka i mieszkania, wyczekuje na sygnał od dealera pod szkołą swojego syna. Z nim plączą się podobni jak on straceńcy myślący jedynie o zdobyciu działki. Na przemian apatyczni i histeryczni, pozbawieni marzeń i pragnień niezwiązanych z nałogiem.



Choć ten "obraz straconego pokolenia dzisiejszych czterdziestolatków, którzy dorastali w Związku Radzieckim i nie mogli odnaleźć się w nowym porządku", jak mówi o filmie sam reżyser, nie napawa optymizmem, to "Street Days" daleko od jednoznaczności tragedii. Reżyser rozsiewa po filmie drobinki humoru, pokazuje życie w jego wielowymiarowości. A wszystko toczy się tu w czasie niemal rzeczywistym, bez fabularnych skrótów czy innych urozmaiceń.

Do (pozornie) podobnej stylistyki zdążyło nas już przyzwyczaić kino rumuńskie. Rumuni przynajmniej od czasu "Śmierci pana Lazarescu" mają w zwyczaju oprowadzać nas po szarych miastach i smutnych życiach swoich rodaków, którym, wciąż w jakiś sposób ciąży poprzedni reżim. Tu jednak, inaczej niż u Gruzinów, wydarzenia zmierzają do pointy, spektakularnego końca i co za tym idzie – założonej tezy, a opowieść rozgrywająca się w kilku ubogich scenografiach tworzy zamkniętą całość. Tak jest też w "Medal of Honor". Bohaterem jest człowiek przetrącony, któremu brakuje właśnie tytułowego honoru. Gdy przypadkowo otrzymuje medal za osiągnięcia z II Wojny Światowej, nie zrzeka się go, lecz oszukując siebie i otoczenie docieka, za co dokładnie mógł zostać wyróżniony. Jednak trudno wobec zaawansowanego już wiekiem Iona stosować wygórowane kryteria, górnolotnie domagać się honorowego postępowania, jeśli przez półtorej godziny obserwujemy jego dojmujące, codzienne zmagania z siermiężną rzeczywistością: ciasne mieszkanie, skrupulatne odliczanie emerytury, antypatyczna żona i co najbardziej przejmujące – wszechogarniającą biurokrację. Bowiem odebranie medalu wiąże się z wypełnianiem bzdurnych formularzy, nieuprzejmą panią z okienka, wciskaniem jej bombonierki itp.

Mamy tu do czynienia z człowiekiem, który nie wymaga od siebie zbyt wiele, ale wzbudza współczucie i sympatię. Jedynie z kilku luźno rzuconych uwag i upartego milczenia żony widz może się domyślać, że Ion po wojnie był agentem Securitate. Podobnie jak w "Rysie", pojawia się niepewność: czy możemy wybaczyć domniemanemu agentowi, bo dziś jest już starszy i nieszkodliwy? Niezależnie od odpowiedzi widza na to pytanie, "Medal of Honor" stanowi kolejny udany egzemplarz spod znaku rumuńskiej Nowej Fali. Rumunia to dziś chyba najlepszy przykład tego, jak budujące mogą być ograniczenia i jak słabość (brak finansów, zaplecza produkcyjnego) można obrócić w siłę kina.

Przenieśmy się po sąsiedzku na Węgry, gdzie filmowa tradycja wciąż zdaje trzymać się mocno. W obu festiwalowych filmach węgierskich – "Days of Desire" oraz "Transmission" – był wyraźnie obecny duch Beli Tarra. Pierwszy z wymienionych tytułów, to od strony wizualnej typowy film minimalistyczny. Jednak fabuła chwilami jest abstrakcyjna, a chwilami zbliża się do standardowego filmu psychologicznego. Ostatecznie powstaje z tego nietypowe połączenie kina artystycznego i popularnego. Historia służącej-niemowy (początkowo bardzo przypominająca chilijską "Służącą") staje się tu opowieścią o tym, jak między obcymi ludźmi powstaje pozorna bliskość, o emocjonalnej manipulacji i zagubieniu. Film otrzymał nagrodę za najlepszą reżyserię.

Drugi z węgierskich filmów jest wyraźnie pęknięty. Pomysł reżyser miał świetny: przedstawić czas po apokalipsie (zresztą nieopisanej, zostawionej kompletnie poza kadrem), ale wyglądający z pozoru tak samo jak nasz świat. Dopiero po bliższym zapoznaniu się z nim, dostrzeżemy pewne niepokojące szczegóły: sterty monitorów leżące na ulicy, ryby kupowane z kontenerów na śmieci, fakt, że ludzie masowo znikają. Wszystko dlatego, jak się orientujemy po pewnym czasie, że… nie ma prądu. Stacje telewizyjne przestały nadawać, z czym wiele osób nie może sobie poradzić (brat głównego bohatera, który miał zwyczaj zasypiać przed telewizorem, cierpi na okropną bezsenność). W tym "zwyczajnym" science-fiction znalazło się kilka znakomitych rozwiązań (na przykład, bohaterowie ładują akumulatory podłączając je na prowizorycznej siłowni do bieżni). Poza tym twórca nie kończy na łatwej do przewidzenia konstatacji, że żyjemy obrazem zapożyczonym, że bez telewizji nasze życie przemieniłoby się w dziwaczny koszmar. Odwraca to równanie i stwierdza, że nie oglądani nie istniejemy, co też bardzo pomysłowo pokazuje samym obrazem. Innymi słowy, powstał "Akumulator" na poważnie, z filozoficznym naddatkiem. Niestety ten naddatek, który powinien stać ZA opowiadaną historią, w pewnym momencie staje się celem samym w sobie i wynosi film w zbyt wysokie rejony napuszenia. Mimo wszystko "Transmission" warto obejrzeć: czasem ambitna porażka daje więcej do myślenia niż poprawna, lecz standardowa opowiastka.



Na koniec jeszcze festiwalowa perełka, czyli "How I Ended This Summer" Aleksieja Popogrebskiego. Wcześniej film został nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie (za role dwóch głównych aktorów), a teraz w Wiesbaden otrzymał aż dwie nagrody. Historia, sama w sobie bardzo kameralna, rozgrywa się w niesamowitej, rozległej i pustynnej scenerii. Rzecz dzieje się na wyspie na Morzu Arktycznym, na stacji meteorologicznej, gdzie pracują i mieszkają młody stażysta i doświadczony badacz. Beztroska tego pierwszego zostanie szybko skonfrontowana z twardą rzeczywistością. Panuje dzień polarny. Oddalając się choćby na metr od domu nie wolno zapomnieć o strzelbie, bo a nuż spotka się niedźwiedzia. Te specyficzne warunki budują relacje międzyludzkie. W odosobnieniu jak w soczewce skupiają się najsilniejsze instynkty, ujawniają się atawistyczne odruchy. Do tego dochodzą niesamowite zdjęcia Pawła Kostomarowa, ale film Aleksieja Popogrebskiego to coś więcej niż typowa opowieść człowiek-natura.



Z polskich filmów w głównym konkursie znalazły się "Świnki" Roberta Glińskiego. Film o nieletnich prostytuujących się gdzieś na naszej zachodniej granicy, nie zdobyły w Wiesbaden żadnej nagrody. Ale to jeszcze nie znaczy, że na podsumowanie festiwalu należy rytualnie westchnąć nad kiepskim stanem polskiego kina. Wniosek będzie bardziej optymistyczny: lepiej dzieje się nie tylko w rodzimym kinie, ale też kinie innych nowych demokracji dawnego bloku wschodniego. Choć oczywiście, miło by było, gdyby polskie kino odnosiło na zagranicznych festiwalach sukcesy chociażby na miarę "4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni".

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones