Recenzja filmu

Mikołaj i spółka (2017)
Alain Chabat
Alain Chabat
Golshifteh Farahani

Święci konsumenci

"Mikołaja i spółkę" wyprodukowali Francuzi, ale akcję dałoby się bez żadnego uszczerbku przenieść do Nowego Jorku, Berlina czy Gdańska. To po prostu dalej ten sam doroczny, totalnie uniwersalny
Jakie są najważniejsze symbole bożonarodzeniowej gorączki konsumenckiej? W Polsce wymienimy pewnie reklamę Coca-Coli, rytualny seans "Kevina samego w domu" i wysyp filmów o Świętych Mikołajach. Na te ostatnie (mały) człowiek czekał z wypiekami na twarzy już od połowy listopada, chociaż doskonale wiedział, co tam znajdzie. Mit o brodatym, rubasznym herosie konsumeryzmu wtłaczano mu pod powieki od kołyski – Mikołaj zstępował na Ziemię w latających saniach, popisywał się cudownymi mocami, a kształcony w racjonalizmie lud brał go za wariata lub przestępcę. W końcu, w ostatniej chwili, ktoś – renifery, dzieci, elfy albo policja – ratował Święta przed zagładą i rozdawanie (czytaj: sprzedaż) zabawek mogło ruszyć z kopyta. Brodacz z Laponii chronił gospodarkę przed krachem i chyba dlatego schemat "świątecznej odsieczy" wciąż trzyma się mocno. "Mikołaja i spółkę" wyprodukowali Francuzi, ale akcję dałoby się bez żadnego uszczerbku przenieść do Nowego Jorku, Berlina czy Gdańska. To po prostu dalej ten sam doroczny, totalnie uniwersalny film bożonarodzeniowy. I z jednej strony OK, bo przecież dokładnie na to czeka dziecięcy widz. Z drugiej jednak fajnie by było – skoro już zamieniamy uciechę najmłodszych w brzęczącą monetę – umieścić w mikołajkowych szlagierach jakieś minimum oryginalności. Dostarczyć trochę świątecznej nadwyżki. 



Czy "Mikołaj i spółka" coś takiego oferuje? Na pierwszy rzut oka psychodeliczna wizja mikołajowej fabryki zabawek wygląda na upragnione novum. Elfy uwijają się jak w ukropie w gigantycznej bombce choinkowej, wyczarowują zabawki bezpośrednio z dwuwymiarowych schematów, trochę jak w drukarce 3D. Mikołaj przypomina XIX-wiecznego chciwego fabrykanta – zapowiada gwałtowny wzrost produkcji, pracownicy muszą maksymalizować swoją wydajność bez względu na koszty osobiste. Elfy zaczynają więc padać jak muchy, święta stają pod znakiem zapytania. Ale to, co pierwotnie wygląda na przewrotną wizję bożonarodzeniowej konsumpcji, szybko okazuje się znajomą bajką. Wyrobnicy Świętego padają, bo dziesiątkuje ich magiczna grypa, na którą mogą pomóc tylko... duże dawki witaminy C (czyżby aluzja do ruchów pseudomedycznych?). A im bliżej spraw przyziemnych i konsumenckich, tym robi się nudniej. Ruszając na poszukiwania apteki, Mikołaj wykazuje się całkowitą nieznajomością świata ludzi i popełnia gafę za gafą, aż w końcu ląduje w paryskim areszcie. Stamtąd trafia do typowej francuskiej rodziny, która przebiera Świętego za podstarzałego hippisa i zobowiązuje się pomóc w zdobyciu 92 tysięcy opakowań witaminy. Zegar tyka – jeśli elfy nie zostaną uleczone, dzieci po raz pierwszy w historii nie dostaną prezentów, a świat pogrąży się w smutku i mroku.

   

No i takie skróty świąteczne rodem z kartki od dawno niewidzianej ciotki są w filmie fabularną dominantą. Wiadomo, że w mikołajowych bajaniach magia jest zdecydowanie ważniejsza od rzeczywistych Świąt, bo i dzieciaki właśnie na tę atmosferę cudowności czekają przez cały rok. A jednak – nawet w filmach tak konwencjonalnych, jak "Mikołaj..." – za zasłoną magii kryje się jakieś życie, ot, choćby wzorce rodzinne. Można się na przykład zastanawiać, dlaczego w "Mikołaju..." główny – obok Świętego – męski bohater odnosi sukcesy jako adwokat, a jego żona ciągle stoi przy garach, sprząta mieszkanie albo biega po targowisku. Nie trzeba być wielkim feministą, żeby wkurzać się na takie obcesowe wskazywanie paluchem, gdzie w domu miejsce matki, a gdzie ojca. Podobnie Alain Chabat – reżyser i odtwórca tytułowej roli – może dwoić się i troić, żeby zamienić Mikołaja w aroganta i ekscentryka, a i tak wychodzi mu ten sam dobroduszny, nieco infantylny dziadek, wypluwający na każdym kroku swoje "ho ho ho".

Najważniejszym papierkiem lakmusowym okazała się jednak reakcja samych dzieci. Na moim mikołajkowym seansie siedziało ich dobre kilka tuzinów. To pewnie w dużej mierze wina naładowanego sucharami dubbingu, ale tam, gdzie w założeniu miało być śmiesznie, najczęściej zapadała krępująca cisza. W momentach najbardziej ckliwych, rodzinnych, świątecznych dzieciaki sięgały po smartfony. Żywe reakcje i skupienie uwagi wywoływały za to odniesienia do znajomej rzeczywistości – choćby video chat Mikołaja z reniferem. I to chyba najlepiej wyjaśnia, co stoi za porażką "Mikołaja...": jeśli dajesz dzieciakom nudną ramotę, wiedz, że potraktują ją właśnie jak nudną ramotę. Cóż z tego, że można łatwo i tanio odbić świąteczną atmosferę na powielaczu, skoro zysk widzów jest symboliczny? No chyba że interesuje nas wyłącznie własny portfel. W końcu filmowy Mikołaj przyznaje dość otwarcie, jaką lekcję wyniósł z pobytu w świecie ludzi – nauczył się wreszcie, czym jest wartość pieniądza. Taki to już mikołajkowy morał – raczej dla dorosłych niż dla dzieci. 
1 10
Moja ocena:
5
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones