Recenzja serialu

Gra o tron (2011)
Brian Kirk
Daniel Minahan
Peter Dinklage
Lena Headey

A niech umrą wszyscy!

Jeszcze po siódmym sezonie sądziłem, że narzekanie na "Grę o tron" jest niczym łyżka dziegciu w beczce miodu i jeśli na coś narzekamy, to chyba jednak trochę nie możemy bez tego żyć i na swój
UWAGA, SPOILERY! 
TA RECENZJA ZAWIERA TREŚCI ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ.

Napisanie recenzji do "Gry o tron" to nie lada wyzwanie. Wydaje się, że wszystko już o "serialu wszechczasów" powiedziano, a to co mogło być jeszcze być tajemnicą przed finałem fani już wywróżyli sobie dawno albo dotarły do nich wysoce sprawdzające się przecieki. Po co więc kolejna recenzja? Ano dlatego, że ciężko przejść obok tego tytułu obojętnie. Kiedy już chciałoby się stwierdzić, że to arcydzieło, to producenci serwują nam najgorsze odcinki w historii. I kiedy po kolejnym takim klopsie ma się ochotę na odpoczynek od "Gry o tron" i szukanie czegoś nowego, to wówczas przychodzi jeden taki epizod, że świat wywraca się do góry nogami. To fenomen tego serialu - rollercoaster emocji: tych w opowiedzianej historii i tych przed ekranem.



"Gra o tron" jest czymś więcej niż tasiemcem na srebrnym ekranie, warto więc zwrócić uwagę na pozafilmowe aspekty tego dzieła. Pewnie wielu widzów nie zdaje sobie z tego sprawy, ale dzięki serialowi wzrosło czytelnictwo. I co zabawne - w znacznej mierze u osób, które zazwyczaj książki traktują jako podstawki pod kubki podczas domowych seansów filmowych czy grania w gry. Osobiście zawsze byłem przeciwnikiem czytania książek po obejrzeniu filmu, bo największą frajdę sprawiało kreowanie wyglądu książkowych bohaterów we własnej głowie, a potem wchodziło klasyczne już rozczarowanie, gdy konfrontowałem swoje wymysły z ekranizacją. Serial na podstawie sagi George'a R.R. Martina (dla mniej wtajemniczonych - do niedawna żył jeden równie znany, a mający jednak większy wpływ na historię ludzkości George Martin, zwany "piątym Beatlesem") o tyle różni się od dzieł Szekspira czy sióstr Brontë, że autor nabywa rzesze nowych czytelników głównie poprzez ekranizację jego powieści. Pod tym względem daleko "Pieśni lodu i ognia", na podstawie której powstał serial, do przygód "Harry'ego Pottera" czy "Hobbita". Można za to śmiało ten przypadek porównać do sagi o "Wiedźminie" Sapkowskiego, która popularność (a często i w ogóle debiut) w pozasłowiańskich krajach uzyskała dzięki serii gier, z których ostatnia - "Wiedźmin 3: Dziki Gon" sprzedała się w milionach egzemplarzy. Głównie dzięki temu Netflix w ogóle zainteresował się ekranizacją polskich książek. Po książki Martina zaś sięgają teraz miliony czytelników zafascynowanych serialem i jest to perfekcyjny przykład wpływu komercji na sztukę. Niech rzuci we mnie kamieniem ta setka fanatyków fantasy w Polsce, znających historię Siedmiu Królestw zanim zrobiło się o niej głośno dzięki produkcji HBO. W dobie umierania tradycyjnego czytelnictwa nie sposób nie oddać hołdu "Grze o tron". Jestem w stanie założyć się o zjedzenie pasztetu z Freyów, że sprzedaż sagi po emisji serialu w Polsce już dawno przebiła łączne nakłady wszystkich naszych noblistów i zakochanych w sobie autobiografów, którzy to tańczą z gwiazdami. A będąc już przy zakładach - nie jest żadną tajemnicą, iż niektóre firmy bukmacherskie przyjmowały zakłady na najbliższe wydarzenia w serialu! Nie mówiąc już o tym, że wydarzenia z ostatniego sezonu były rozlegle komentowane w telewizyjnych stacjach informacyjnych czy wspominane w przemówieniach polityków. Czy takie rzeczy moglibyśmy pisać o "Wikingach" czy "Dawno, dawno temu"? Zdecydowanie nie. To jest w końcu gra o tron, a nie o miejsce w straży przybocznej.



Tytuł serialu idealnie opisuje, o co chodzi w historii Westeros i Essos. Chodzi o władzę i dominację. Pretendentów jest tylu i prezentują taki wachlarz jakościowy jak - nie przymierzając - kandydaci na prezydenta Polski podczas każdej kampanii. Od Sasa do Lasa (w Westeros by powiedzieli "od Starka do Lannistera"). A właściwie to od przedsiębiorczego kłamcy, dążącego po trupach do celu, aż do szaleńca opętanego religią i imaginacjami. Mało jest tu miejsca na szlachetność i relatywne dobro, lecz obie te wartości mają znacznie wyższe notowania właśnie tutaj, a nie w rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. Ale i same krainy są szczególnym miejscem. Westeros to kontynent stworzony wzorcowo dla ograniczonego świata jaki opisuje książka. Mamy więc wyspę, w dodatku z obszarem terra incognita na północy - tak żeby wypełnić jednocześnie dwa warunki: nie wchodzić zbytnio w geograficzne szczegóły i pozostawić nieco aury tajemniczości. Taki patent jako żywo przypomina światy gier planszowych czy - bardziej - komputerowych, choćby "Wrót Baldura" czy "Grand Theft Auto". Generalnie: daleko nie dojedziemy, o ile nie jesteśmy Kolumbem. Między innymi to, ale i podobny oręż, infrastruktura i wierzenia narzucają nam myśl, że w Westeros panują "wieki ciemne" zbliżone do tych europejskich. Za Wąskim Morzem mamy Essos, które jest hybrydą kultur Bliskiego Wschodu. Jest jeszcze odpowiednik Afryki - Sothoryos. Jako że we wczesnośredniowiecznej Europie również nie wiedziano jeszcze co jest na wschód od Nowogrodu Wielkiego i na południe od Aleksandrii, tutaj też nam ta wiedza w zupełności wystarczy. 


Choć opowieść jest porozdzielana pomiędzy wielu bohaterów (w sadze są to tzw. POV - Point of View - narrator "jest po stronie" bohatera), to nie sposób nie odkryć już w pierwszych dwóch sezonach, kto jeszcze będzie żył pod koniec. Osią całego serialu jest konflikt Lannisterów ze Starkami i to członkowie tych dwóch rodów będą najlepiej rozrysowanymi postaciami w ekranizacji. Serial nie byłby tym czym jest gdyby nie Cersei Lannister (Lena Headey), która jest w stanie uśmiercić każdego kto spojrzy na nią krzywo (sama Cersei w takim ułożeniu brwi jest mistrzynią). Reprezentuje to wszystko, co mógłby reprezentować tyran absolutny, gdyby nie to, że jest... kobietą. Jak to u kobiety: emocje biorą czasem górę nad resztą wszechświata i wtedy nietrudno o tragedię. W tym przypadku tragedię seryjną i masową. Podporą dla niej jest jej brat, Jamie (Nikolaj Coster-Waldau), jedyny zresztą godny jej mężczyzna. Jamie przechodzi jednak przez lata tej historii metamorfozę - od aroganckiego i bezlitosnego mordercy po rozsądnego i - relatywnie - szlachetnego rycerza. Liczyłem bardzo na to, że w finale jedynymi wojami, którzy przestrzegają kodeksu rycerskiego w całej sadze zostaną Brienne z Tarthu (Gwendoline Christie) oraz właśnie Jamie. Nie tylko to - zdaje się - ich łączyło. Sęk w tym, że twórcy serialu umiejętnie zniszczyli w ostatnim sezonie całe piękno rozwoju Jaimiego, ale do tego tematu jeszcze wrócę. Jest wreszcie Tyrion (Peter Dinklage). Rasowy dyplomata, rozpustnik i alkoholik - słowem protoplasta współczesnych polityków. W przeciwieństwie do nich, jego rola wydawała się być znacznie większa niż wszystkim się mogło wydawać. Przed ostatnim sezonem, nawiązując do astronomii, był to karzeł przeobrażający się w olbrzyma. Niestety, również i w jego przypadku finałowy sezon ujawnił braki scenopisarskie twórców serialu. Na koniec trzeba pamiętać, że Lannisterowie, to także Tywin (Charles Dance), który poczuł się zbyt pewnie by przeżyć zawiłość intryg, jakie sam usilnie współtworzył. Nieco mniej wyraziści (głównie z powodu "dobrego" charakteru) są Starkowie z Północy. Szczery, sprawiedliwy i martwy Eddard (Sean Bean) i nie rozumiejąca polityki Catelyn (Michelle Fairley) mieli za dzieci całą plejadę typowych bohaterów gier RPG: niezmordowanego woja bez zmysłu politycznego - Robba (Richard Madden), naiwną i nieskalaną myśleniem księżniczkę Sansę (Sophie Turner), bękarta-berserka Jona (Kit Harington), skrytobójczą łowczynię Aryę (Maisie Williams), wyrocznię Brana (Isaac Hempstead-Wright) i "tego ktory znaczył najmniej, ale uzupełniał drużynę" - Rickona (Art Parkinson). Ostatnim filarem serialu jest Daenerys Targaryen (Emilia Clarke), która przez kilka sezonów krąży między pustynnymi osadami Essos, by pod koniec serialowej sagi podjąć się próby zdobycia tronu Siedmiu Królestw. Pomiędzy nimi wszystkimi znaleźć można szereg wytrawnych dyplomatów, szeptaczy, niezłomnych rycerzy, silnych i rachitycznych monarchów oraz religijnych napaleńców. Jednak ktokolwiek by się nie pojawił, to i tak cała ta pieśń opowiada o zbliżającym się starciu ludów Westeros z armią Nocnego Króla. Albo inaczej - do początków ósmego sezonu wydawało się, że będzie to tak wyglądać...

 

Serial trzyma w napięciu bardzo często, lecz z każdym kolejnym sezonem coraz mniej zaskakuje. Jest to zapewne zasługą tego, że rzadko komu udaje się przeżyć i scenarzyści (a może sam Martin?) nie są litościwi dla wielu - wydawałoby się - bohaterów nie do zabicia. Najjaśniejszym tego przykładem jest Hodor. Podobnie nie rozpieszcza się nas z udźwignięciem jakości fabuły przez lata. W skrócie: o ile pierwszy sezon rozpoczynał się niczym telenowela, to jego zakończenie było kapitalne i nie do końca spodziewane. Druga seria to popis Joffreya Baratheona (Jack Gleeson) i sieć intryg niczym z "Rodziny Soprano". Trzeci sezon i szok pod postacią "krwawego wesela" musiał zadowolić najbardziej wymagających widzów. Jego następca był zbiorem epizodów, które najtrwalej łączyła krew licznych jego ofiar. Jednak już od piątego sezonu seria dostaje zadyszki, a odcinki dłużą się, zapełniane mało istotnymi wątkami, co spowodowane jest rozminięciem się z książkami i brakiem kolejnych wydawnictw. Nie zmienia tego nawet śmierć Jona Snow. Miał być cliffhanger, ale takie zabiegi nie wypalają w dobie Internetu, więc to że Jon zmartwychwstanie było więcej niż pewne (zwłaszcza, że wynikało to niejako z fabuły poprzednich odcinków). Producenci i scenarzyści wyciągnęli wnioski i postanowili uśmiercić maskotkę publiczności - Hodora - przez co sezon szósty nie zostanie zapamiętany tylko przez pryzmat najnudniejszego scenopisarstwa z całości. Seria siódma niosła trochę nadziei: w końcu coraz bardziej miałkie intrygi ustąpiły pola spektakularnym bitwom, a starcia z najeźdźcami zza muru są i częstsze, i ciekawsze. Ogólnie, mimo całego geniuszu pierwszych sezonów ma się wrażenie, że "Gra o tron" to serial co najwyżej bardzo dobry (do 7. sezonu), ale nie znakomity. Zaś jeśli liczyć wszystkie osiem części, to niestety serial jest co najwyżej średni. Choć co sezon odcinków jest nie więcej niż dziesięć, pamięta się tylko część z nich, a w dalszych sezonach jeden, może dwa. Sporo w serialu jest wątków nudnych i rozciągniętych przy tym do granic tolerancji (Missandei i Szary Robak, ciągłe uwalnianie miast przez Daenerys, Ramsay i Theon w kółko o tym samym, większość czasu związana z Tullymi czy Arrynami). Sam zestaw postaci rzuca początkowo na kolana, lecz im dalej w las tym bardziej widzimy, że o głównych bohaterach moglibyśmy pisać encyklopedie, a drugoplanowi są traktowani jako tło. Gdy już jest jakaś postać, która wkupi się w łaskę widza (Margaery Tyrell, Ygritte, Khal Drogo) to jest więcej niż pewne, że długo nie pożyje. Z kolei nieco irytujące, niewiele wnoszące do fabuły produkcji charaktery mają aż nadmiar czasu na ekranie (Ellaria Sand i jej córki, Shae, Jorah Mormont). Cóż, prawo serialu. Jakoś czas trzeba zapchać, więc musi być i trochę walki, i trochę intrygi; trochę humoru i łez. I seksu. "Gra o tron" w pierwszych sezonach emanowała seksem, niejako na zachętę dla pewnej części widzów. Z każdym kolejnym sezonem okazywało się jednak, że skoro pozyskano widza w ten sposób w serii pierwszej i ten został, to zostanie i bez tego. Różnica pomiędzy początkami sagi, a jej ostatnimi epizodami jest ogromna pod tym względem. Także różnorodność poruszanych wątków niemiłosiernie się kurczy, ale jasno to też wskazuje kto w tej opowieści gra pierwsze skrzypce. Kluczowych bohaterów zostało jak na lekarstwo, a tych niegdyś wieloodcinkowych można policzyć na palcach obu rąk i po prostu wybierają stronę konfliktu, pozując w tle Daenerys czy Cersei niczym posłowie podczas konferencji prasowych bardziej prominentnych polityków. Jednak wszystko, co powiedziane wyżej można przeżyć, a niezaprzeczalną tragedią, tak dla fana serialu jak i dla czytelnika, jest szumnie zapowiadany sezon ósmy.


Oglądając zarówno odcinki jak i materiały oraz wywiady z planu nie da się nie odnieść wrażenia, że twórcy są tak w sobie zakochani i tak bardzo dumni z tego, co zrobili, że na każdym kroku muszą podkreślać, że "to największa bitwa w historii telewizji", "tego nikt przed nami nie zrobił", a "takiej scenografii nikt nie zbudował". Oczekiwania były tak wielkie, że normalną rzeczą było się zawieść podczas seansu. Jednak showrunnerzy poszli dalej i zniszczyli wszystko z czego słynęły książki autora i wcześniejsze - oparte na nich - sezony. Dość powiedzieć, że rozwijana od początku i spajająca całość kwestia Nocnego Króla, a za tym i wręcz motto "Winter is coming" zostały zamknięte w nieoczekiwany, spłycony i obrażający fanów sposób. Ale już to co w serialu zrobiono z Daenerys (i nie chodzi o jej furię, ale przemianę o 180 stopni w ciągu jednego odcinka i jej koniec), a także z Jonem, Varysem, Jaimiem, Bronnem, Tyrionem, Aryą, Euronem, Brannem... Za dużo tego. Niech za przykład posłuży fakt, że nigdy nie przepadałem za Daenerys, a zrobiło mi się jej żal. Jedno muszę jednak przy finałowej serii zaznaczyć - najlepszy z serii był, mimo wszystko, epizod z bitwą o Winterfell. Pomijając kwestie logiki i ciemności (ja nie miałem tych problemów, o dziwo, ale obraz powinien być dostosowany do każdego telewizora), był to bardzo emocjonujący odcinek i jeden z lepszych w sezonach 5-8. Sezon ósmy wydaje się jednak być niczym płyta zespołu, który musi wywiązać się z kontraktu z wytwórnią, z którą jest w konflikcie i wydaje mieszankę przebojów, b-side'ów, remiksów i zapychaczy na jednym krążku. Nie potrafiłem uciec od wrażenia, że zmarnowałem prawie dekadę życia na oglądanie i fascynowanie się tym, co po finale przestałem lubić. I czego już nie oglądnę drugi raz, bo zawsze będzie mi siedziało z tyłu głowy to, że aż tak beznadziejnie kończy się tak dobrze zapowiadająca się historia. Jeszcze po siódmym sezonie sądziłem, że narzekanie na "Grę o tron" jest niczym łyżka dziegciu w beczce miodu i jeśli na coś narzekamy, to chyba jednak trochę nie możemy bez tego żyć i na swój sposób to kochamy. Po rachitycznym finale dostałem nauczkę, żeby nie chwalić serialu przed jego zakończeniem. Niestety, ale nie potrafię sobie przypomnieć drugiego takiego serialu, który oglądałbym z wypiekami na twarzy, budząc się co poniedziałek wczesnym rankiem na seans, a który tak potrafiłby mnie rozczarować, oszukać, zniechęcić do siebie. Oby Netflix wyciągnął wnioski z pychy HBO i nie zepsuł "Wiedźmina". Przynajmniej tam materiał do adaptacji już dawno powstał, dzięki czemu historia nie skończy się w tak niedorzeczny - jak tutaj - sposób. A czy serial o Siedmiu Królestwach warto polecić? Nie. Chyba, że ktoś wie, że został mu tydzień życia i zamierza oglądnąć po sezonie na dzień - wtedy umrze z jako takim zadowoleniem z tytułu. W innym przypadku ostrzegam przed marnowaniem cennych godzin z życia.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
HBO, jedna z największych stacji telewizyjnych, produkuje serial za serialem, walcząc o widza do... czytaj więcej
Czy komuś się to podoba, czy nie, "Gra o tron" jest już swojego rodzaju ewenementem. Serial, który od... czytaj więcej
George R.R. Martin swoją wielotomową sagą ''Pieśń Lodu i Ognia'' chyba na stałe zaskarbił sobie nie tylko... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones