Recenzja filmu

Wyspa psów (2018)
Wes Anderson
Bryan Cranston
Koyu Rankin

Arigato Kurosawa

Powiew świeżości wnosi szeroko rozumiana otoczka "japońskości". I nie chodzi mi tylko o atrakcje w rodzaju sumo, haiku czy sushi (choć ich też nie brakuje). Myślę raczej o japońskim kinie. Sam
Trudno pozbyć się myśli, że jednym z formujących doświadczeń z dzieciństwa Wesa Andersona musiała być śmierć psa. Wydarzenie traumatyczne na tyle, że reżyser kompulsywnie odtwarza je w kolejnych filmach, skazując na okrutny los niemal wszystkich czworonożnych towarzyszy swoich bohaterów (wystarczy wspomnieć, jak skończyli Buckley z "Genialnego klanu" albo Snoopy z "Moonrise Kingdom") Nie od dziś wiadomo zresztą, że pomimo urokliwej fasady kino reżysera pełne jest okrucieństwa. I choć trudno o bardziej sentymentalny obrazek niż cierpiący burek, reżyser nigdy nie zatrzymuje się, by zapłakać nad stratą. Psy umierają u niego nagle, niejako rykoszetem, jako niewinne ofiary ludzkich błędów. Wbrew pozorom, nie ma w tym reżyserskiego sadyzmu, jest raczej rodzaj ironicznego memento mori. Tak czy inaczej, Anderson ewidentnie ma do psów słabość - nic zatem dziwnego, że w końcu poświęcił im cały film.

 Sam pomysł tytułowej enklawy brzmi jak wariacja na temat znajdującej się w Japonii Tashirojimy, znanej na świecie jako "Kocia Wyspa" z prostego powodu: dwunożni mieszkańcy są tam w zdecydowanej mniejszości. Ale koncept Andersona brzmi raczej jak prztyczek w nos wszystkich kotofilów, tym bardziej, że to właśnie przedstawiciele owego fandomu są de facto czarnymi charakterami jego historii. Akcja filmu rozgrywa się w niedalekiej przyszłości w japońskim mieście ogarniętym epidemią "psiej grypy". By zapobiec kataklizmowi, wszystkie czworonogi zostają wydalone na pobliską wyspę. Zarządzona przez władze psia kwarantanna ma jednak niecne podłoże, ufundowana jest bowiem na szubrawych tradycjach rodu Kobayashi, od wieków wielbiącego koty i życzącego źle psom. 12-letni Atari Kobayashi, najmłodszy przedstawiciel klanu, ochrzczony najbardziej japońską zbitką wyrazową, jaką można wymyślić, postanawia jednak złamać prawo i wyrusza do strefy skażonej, by odnaleźć swojego zesłanego na wyspę psiaka, Spotsa. 

 Sztuczkę, którą proponuje Anderson, już widzieliśmy. Nie tylko znamy na pamięć arsenał jego autorskich zagrań, ale też wiemy, jak przekłada się on na animowany poklatkowo kontekst. Innymi słowy: niejaki Pan Lis był tu pierwszy. Kto myślał, że obejdzie się bez symetrycznych kadrów, wszechwiedzącego narratora czy Billa Murraya w obsadzie, ten błądzi. Powiew świeżości wnosi jednak szeroko rozumiana otoczka "japońskości". I nie chodzi mi tylko o atrakcje w rodzaju sumo, haiku czy sushi (choć ich też nie brakuje). Myślę raczej o japońskim kinie - wszak można by się tu doszukiwać powinowactw z lalkarskimi arcydziełkami Kihachirō Kawamoto. Sam Anderson powołuje się jednak przede wszystkim na inspirację gigantami, Kurosawą i Miyazakim. `Pastiszu brak: Amerykanin trzyma się swojego stylu, co najwyżej delikatnie nagina go do potrzeb opowieści i jej kulturowego kostiumu. Jeśli miałbym typować najbardziej Kurosawowo-Miyazakowski motyw, postawiłbym na sposób wykorzystania otoczenia, przyrody. Są tutaj chwile, gdy Anderson delikatnie rozrzedza narrację, nie "zagaduje" akcji głosem narratora czy muzyką. Daje pooddychać pustej przestrzeni w kadrze, wsłuchuje się w szum wiatru w tle, pozwalając odczuć postapokaliptyczny klimat Wyspy Psów, pierwotnie służącej jako wysypisko śmieci. Niewiele tu jednak zen; równie niewiele kawaii (aczkolwiek lalkowe psy mają swój nieodparty urok). Anderson eksploatuje raczej dziwność, ekscentryczność Japonii, na przykład w pełnej krwawych detali scenie przygotowywania lokalnej potrawy.

 Łatwo byłoby go oskarżyć o artystyczne kolonizowanie Japonii, o protekcjonalne orientalizowanie Innego. Równie łatwo jednak kontrargumentować, że film powstał przecież przy aktywnym udziale lokalnych twórców, co więcej: wszyscy Japończycy mówią tu w swoim ojczystym języku. Reżyser zresztą zmyślnie tematyzuje ten wątek: snuje opowieść o komunikacyjnych impasach, bawi się translatorskimi absurdami, włącza motyw tłumaczenia w akcję filmu. Tłumaczenia - oraz jego braku. Bo kiedy mały Atari (głos Koyu Rankina) trafia do zakazanej strefy, spotyka sforę szczekającą głosami amerykańskich gwiazd: Edwarda Nortona, Bryana Cranstona, Billa Murraya. Żadna ze stron nie rozumie tu drugiej - jak to między ludźmi i psami bywa. Anderson jednak sprytnie pozwala widzom usłyszeć świat psimi uszami, dla których ludzka mowa brzmi jak - nie przymierzając - japoński dla Amerykanina (swoją drogą ciekawe, jak zostanie to rozwiązane w japońskiej wersji językowej). Zamiast demonizowania Obcych, widzę tu raczej próbę oswojenia obcości.

 Temat "pies" zaprasza przecież do refleksji nad tym, skąd biorą się rozmaite cudowne porozumienia ponad podziałami. Nieprzypadkowo na głównego bohatera filmu wyrasta Chief (Cranston), bezpański kundel, który nie rozumie sentymentu, jakim jego kumple ze sfory darzą ludzi. Nie chce aportować, z zasady nie "siada". To wyrzutek wśród wyrzutków, który - mimo wszystko - powoli oducza się wypracowanych przez lata odruchów agresji. "Wyspa psów" dość nieoczekiwanie nabiera tu aktualnego politycznego wymiaru. Anderson pokazuje przecież, jak powstają nieporozumienia, opowiada o uprzedzeniach, które biorą się z mitów, plotek, przyzwyczajeń. Tak jest z krążącą wśród wyspiarskich czworonogów legendą o psach-kanibalach. Albo z pielęgnowaną przez ród Kobayashi nienawiścią do psów, przekazywaną z pokolenia na pokolenie i prowadzącą na manowce propagandy, totalitaryzmu i pso-bójstwa. 

 Jesteśmy zatem w domu: jak zawsze, Anderson po prostu szuka rodziny: niekoniecznie idealnej, niekoniecznie nawet biologicznej (kontestujący ideały Kobayashich Atari jest zresztą adoptowany). Niech będzie, że "skundlonej" i "nieczystej rasowo". Odnajduje ją w końcu nie w jedności, a w kumulujących się sprzecznościach: w precyzyjnych kadrach rozbijanych przez celowo toporne efekty, we wdzięku psich bohaterów zaburzanym przez chorobliwy kaszel, w słodyczy rozcieńczanej aktami przemocy. Jak to z psem bywa: może ugryźć, może i polizać, ale bierzesz go w całości - takim, jakim jest.
 

  
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nie dajcie się zwieść animowanej formie - najnowsza produkcja Wesa Andersona wcale nie jest filmem dla... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones