Recenzja filmu

Wieża. Jasny dzień (2017)
Jagoda Szelc
Anna Krotoska
Małgorzata Szczerbowska

Atrapa. Pusty film

Autorka żongluje właściwie wszystkim czym się dało, tworząc jakby koktajl dla aspirującego intelektualisty (żeby nie użyć mocnego słowa na "p").
Spodziewałem się bardzo wiele, a dostałem bardzo mało. Nie lubię filmów, które udają, że chcą powiedzieć coś więcej, niż naprawdę mówią. Autorka żongluje właściwie wszystkim czym się dało, tworząc jakby koktajl dla aspirującego intelektualisty (żeby nie użyć mocnego słowa na "p") – postaci-symbole, przyciemnione przebitki dodające pozorów głębi, przyziemna, kameralna, powolna akcja, tajemnicza przeszłość, tajemnicza choroba, szyderstwo z Kościoła, futuryzm, siły natury, a nawet wciśnięci na siłę uchodźcy. Wybitnym wyczynem byłoby udane połączenie różnych interesujących zagadnień podejmowanych przez Szelc w swoim filmie. Jak jednak widzimy i jak przytakuje temu sama reżyserka, rozrzucone wątki nigdy nie mają zostać spójnie połączone. Szelc chce zachęcić do własnej interpretacji, ale popełnia kardynalny błąd, nie dając żadnego klucza. Oprócz tego oczywistego – walki postaw. Całość jednak pozostaje bełkotliwa, jakkolwiek sprawnie nie zostałaby przedstawiona. Film ma odpowiedni ton, energię i potrafi zainteresować widza, ale okazuje się, że wprowadza tylko mętlik.


Jagoda Szelc ujawniła w wywiadzie, że chciała rozpiętością używanych symboli sprawić, że widz traci kontrolę, poczuje się zdezorientowany. Cenę zapłaciła za to słoną, bo prawie pozbawiła swój film sensu, ale zabieg się udał. Konsekwentnie budowana atmosfera zostaje z widzem jeszcze długo po seansie, wprowadza w bardzo spokojny, kontemplacyjny i przygnębiający nastrój. Cieszy mnie też, że film podejmuje temat traconej przez tzw. Zachód duchowości, według artystów-metafizyków najważniejszy temat współczesnego świata, którego nieuchronną aktualność zwiastował Tarkowski, a kontynuuje Zwiagincew. Szelc robi tutaj to samo co zrobił Houellebecq w "Uległości", osadza walkę ideologii w niedalekiej przyszłości, kiedy problem ten może mieć już poważniejsze reperkusje. Jej podejście jest za to oryginalniejsze, nie wałkuje ona po raz enty walki pozytywistycznego redukcjonizmu czy nihilizmu z kolektywnością, metafizyką i mistyką (czyli de facto ujęcia realistycznego). Walka jest tu pomiędzy ideową pustką przykrywaną pozą katolicyzmu a jakoby słowiańskim kultem przyrody, pokazanym jako coś faktycznie działającego. Na plus jest także to, że film w sumie nie nudzi, wydarzenia jakkolwiek niespójne są wciąż okryte aurą tajemnicy, którą bardzo chcemy w końcu poznać, a Szelc wykazuje się tu wyczuciem filmowej energii.


Twórczyni, jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi, łopatologicznie uderza swoją subtelnością. Ksiądz coś duka, Matka Boska tańczy, kościół jest w remoncie, ktoś cudownie zdrowieje, dziecko spiskuje, siostra traci nerwy – sceny, które mają mieć według autorki głębię interpretacyjną są zbyt oczywiste. Za to te niejasne momenty są zbyt zagadkowe, nie mają jakiegoś sensownego klucza, a nawet sensu, co potwierdza słowa reżyserki o dowolności interpretacji. Nie udał się także zabieg naturalistycznego przedstawienia wydarzeń. Trzęsąca się kamera, przeciętni aktorzy i złe udźwiękowienie skutecznie przypominają nam, że to tylko niskobudżetowy film, nie dodaje to realizmu. Mnogość interpretacji, a nawet ich całkowita dowolność oznacza, że poza tym widocznym na powierzchni filmu wątkiem utraty duchowości nie ma tu w sumie niczego. Fabuła nie rozwija się właściwie w ogóle, a przedstawione wydarzenia nie mają wpływu na bohaterów. Zaangażowanie emocjonalne widza jest więc niemal zerowe. Z tego też powodu rozczarowuje finał, który jakby odwrotnie do wcześniejszego tonu filmu jest mocnym tąpnięciem. Nie rusza jednak i nie daje po mordzie, a chyba taki miał być efekt. Można się bronić, że fabuła była tu jedynie pretekstem do przekazania jakiejś uniwersalnej prawdy, morału (to, że nie była to inna sprawa). Jednak miałkość historii odrzuca widza. Szelc mogłaby odświeżyć sobie bliskich w gatunku i atmosferze Zwiagincewa, Hanekego czy von Triera. Tam również fabuła jest jedynie pewnym pretekstem, jednak to ona sprawia, że moralitet nas w ogóle zaczyna interesować.

"Wieża. Jasny dzień" nie jest zła, jest po prostu nadmiernie pretensjonalną atrapą czegoś większego niż jest. Używane symbole i zabiegi muszą mieć sens, nie mogą być bezsensowną żonglerką praktykowaną w ramach jakiegoś eksperymentu. Gdyby ich nie było, film byłby niezmiernie lepszy.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Szelc nie spieszy się tu z odkrywaniem kart. Większość filmu zajmuje jej właśnie odmalowanie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones