Recenzja filmu

Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara (2017)
Joachim Rønning
Espen Sandberg
Johnny Depp
Javier Bardem

Czas się rozliczyć z przeszłością...

"Piraci z Karaibów" od zawsze imponowali mi swoją wyjątkową oryginalnością. Dzięki temu ta saga wciąż należy do najbardziej wyjątkowych. I właśnie za te ciekawe i oryginalne pomysły, jest do
Na przestrzeni lat twórcy kina przygodowego często poruszali tematykę piratów. Pierwszym filmem o grabieżach morskich była"Wyspa skarbów" na podstawie powieściRoberta Louisa Stevensona, która powstała w 1920 roku. Piętnaście lat później jeden z najbardziej uznanych reżyserów tamtych lat,Michael Curtizzrealizował "Kapitana Blooda", obsadzając w głównej roli zjawiskowegoErrola Flynna.Film ten zyskał uznanie zarówno publiczności, jak i krytyków, zdobywając aż pięć nominacji do Oscara. Wśród wielu kolejnych wersji "Wyspy skarbów", warto wspomnieć o tej z 1950 roku zRobertem Newtonemw roli głównej.Starsza publiczność pamięta także doskonale "Karmazynowego pirata" zBurtem Lancasterem. Tymczasem w 1953 roku Disney wyprodukował znanego do dziś "Piotrusia Pana". W latach osiemdziesiątychnatomiast na ekranach kin pojawiły się takie znane do dziś produkcje jak: "Goonies"Richarda Donneraoraz niezapomniani "Piraci"Romana Polańskiego. Chyba jednak najbardziej docenionym obecnie filmem tamtych czasów (który wówczas nie zdobył zbyt wielkiego poparcia) był"Hook" w reżyseriiStevena Spielberga, w obsadzie zRobinem Williamsemjako "Dorosły" Piotruś Pan i Dustinem Hoffmanem wroli Kapitana Haka. Na kolejną uznaną produkcję o piratach trzeba było jednak poczekać do 2003 roku, kiedy to na ekrany kin dumnie wkroczyli "Piraci z Karaibów". Ku sporemu zaskoczeniu filmGore'a Verbinskiegoodniósł wielki sukces. I choć kolejne części nie spotykały się zawsze z uznaniem krytyków, to wciąż cieszyły się powodzeniem wśród publiczności. Z tego powodu w 2017 roku Disney raz jeszcze zdecydował się przedstawić widzom dalsze przygody Kapitana Jacka Sparrowa w najnowszej, piątej części "Piratów z Karaibów: Zemsty Salazara". Czy jednak jest to film godny obejrzenia?



Kapitan Jack Sparrow (Johnny Depp)posiadał niegdyś wszystko, o czym większość z piratów mogła tylko pomarzyć. Miał jeden z najszybszych statków, jakie widziały morza, czyli "Czarną Perłę", wierną załogę, oddanych przyjaciół, a przede wszystkim ogromne bogactwo. Utracił jednak to wszystko, włącznie ze szczęściem, oczywiście przez własną głupotę. Zamiast na wodzie, "Czarna Perła" dryfuje w butelce, jego kompani odwrócili się od niego, przyjaciół stracił, a pieniądze? Powiedzmy, że kapitan wydał je na godny trunek. Obecnie Jack Sparrow jest zwykłym pijaczyną i jeszcze większym nieudacznikiem. Na dodatek wpada w kolejne kłopoty – na skutek nieudanego napadu zostaje pochwycony i wkrótce ma skończyć na gilotynie. Ale najgorsze jest to, że z "Diabelskiego Trójkąta" wydostaje się jego największy wróg z przeszłości - Kapitan Salazar (Javier Bardem). W tej sytuacji jedynym ratunkiem okazuje się Trójząb Posejdona, broń czyniąca swego właściciela najpotężniejszym Panem wszelkich mórz. Nikt jednak nie wie, gdzie on jest, a mapy nikt nie posiada. Aby odnaleźć ten mityczny artefakt, Jack Sparrow musi zdobyć sojuszników – Carinę Smyth (Kaya Scodelario), uznaną przez władze za czarownicę, oraz młodego Henry'ego Turnera (Brenton Thwaites), który chce zdjąć klątwę ciążącą na jego ojcu. Chrapkę na Trójząb ma również Hektor Barbossa (Geoffrey Rush), który służy Wielkiej Brytanii, ale pragnie zwiększyć swoje wpływy. Tak rozpoczyna się wyścig, którego stawka jest większa, niż mogłoby się wydawać. Kto pierwszy odnajdzie ten legendarny przedmiot? Czy Jack znowu zdoła wyplątać się z kłopotów? Czy każdemu uda się zdobyć to, na czym mu zależy – Salazar odnajdzie zemstę, Henry uratuje ojca, a Carina dowie się, kim jest naprawdę?

Zacznę od tego, że cała seria "Piratów z Karaibów" od zawsze imponowała mi swoją wyjątkową oryginalnością. W ostatnich latach powstało wiele filmów, wykorzystujących znane już wcześniej pomysły. Oczywiście nie zawsze przekreśla to takie produkcje – do wyjątków należy na pewno "Logan: Wolverine", w którym odnajduję motywy z "Leona zawodowca", "Mad Maxa" i "Zjawy". Również "Kingsman" śmiało sięgał treścią do filmów bondowskich. Nie jest to jednak łatwe i pewnie dlatego udaje się to rzadko. "Piraci z Karaibów" wprowadzili zaś własne motywy, choć korzystając z legend i mitów. Dzięki temu ta saga należy do jednych z najoryginalniejszych. I właśnie za te ciekawe pomysły ją szanuję. Dlatego wybierając się do kina na piątą odsłonę przygód Jacka Sparrowa, oczekiwałem czegoś interesującego i niebanalnego. Moje wymagania były tym większe, że akurat w tym dniu obchodziłem urodziny. I może dlatego "Zemsta Salazara" trochę mnie rozczarowała. Owszem, nie jest źle, ale zdecydowanie czegoś tu brakuje…


Jeśli jednak chwilę się dłużej zastanowić, to uczciwie trzeba przyznać, że filmJoachima RønningaiEspena Sandbergawcale nie jest taki zły, jak to oświadczają krytycy. Ma całkiem sporo zalet, do których należy zaliczyć dobrze rozwiniętą stronę wizualną. Trudno się temu dziwić, bo zdjęcia, montaż i dźwięk już w poprzednich częściach należały do najmocniejszych atutów. Bez nich nasi karaibscy przyjaciele przestaliby ściągać do kin tak liczne grono admiratorów, bo po prostu ich historie stałyby się dla ludzi niczym nie wyróżniającą się rozrywką. A przecież we współczesnym kinie bardzo często spotykamy się z nieszczęsnymi przypadkami, w których nie najgorsza koncepcja ginie w trakcie realizacji. Nie można tego zaś powiedzieć o "Piratach zKaraibów". Na szczególne brawa zasługuje operator,Paul Cameron. Miał on tym trudniejsze zadanie, że zajął stanowisko niezastąpionego Dariusza Wolskiego, a jednak poradził sobie. Widać że wie, jak operować kamerą – kiedy przybliżyć, kiedy oddalić, a kiedy skończyć ujęcie. Świetnie wychodzą mu też morskie plenery, ale prawdziwym popisem okazały się sceny akcji – to dzięki niemu są one przesiąknięte dynamiką.Cameronstosuje szeroką paletę barw - jest trochę ciepłych barw, trochę błękitu i zieleni, a gdzieniegdzie także czerni. A każda z nich pełni inną funkcję – jedne mają zachęcić do uśmiechu, niektóre stwarzają aurę tajemniczości, a inne napawają grozą. Jeśli nawet nowy operator nie dorównujeWolskiemu, to po jego debiucie szefowie Disneya powinni dać mu szansę na dalsze rozwijanie się, bo to jeden z najjaśniejszych punktów tego filmu.

Również efekty specjalne robią całkiem dobre wrażenie.Podobnie jak strona wizualna, także i one od zawsze miały duże znaczenie w "Piratach z Karaibów". Latający Holender, postać Davy’ego Jonesa, pojedynki statków, sztorm Calypso, syreny czy piraci zamieniający się w kościotrupy – to są przykłady świetnego ich wykorzystania. Nikogo nie zdziwi zatem fakt, że trzy pierwsze odcinki serii były nominowane do Oscara właśnie w tej kategorii. Jednak w "Na nieznanych wodach" efekty trochę przygasły. Poza syrenami nie było w nich prawie żadnych wątków fantastycznych. I niestety, ale podobne wrażenie zostawia "Zemsta Salazara". W niej również pełnią one rolę podrzędną i tylko czasem wybijają się na pierwszy plan. A szkoda, bo w porównaniu z poprzednią częścią są lepiej dopracowane.

Najlepiej jednak pod tym względem przedstawiono postać Kapitana Salazara. Jego wątek należy do najciekawszych, a sama postać robi wielkie wrażenie. Rozpadająca się twarz na kawałki, trupio blada skóra, włosy falujące jak na morzu i oczy wyrażające zemstę. Od razu przyciąga uwagę widza, podobnie zresztą jak jego załoga – jednemu brakuje nogi, innemu głowy, a wszyscy poruszają się niczym upiory. Sceny walk na statkach nie są już jednak tak emocjonujące, a kwestia dotycząca odzyskania "Perły" totalnie mnie zawiodła (bo zdobycie jej w procesie przypominającym wzrastanie drożdży jest po prostu śmieszne). Ogólnie jednak efekty bronią się. Szkoda tylko, że o reszcie tyle miłego nie da się powiedzieć…



Główny problem "Piratów z Karaibów"polega na tym, że przy doborze obsady twórcy popełnili dwa podstawowe błędy. W wyborze kandydatów na reżyserów i scenarzysty nie widać bowiem prawie żadnego sensu. Mam wrażenie, że te decyzje zostały podjęte zbyt szybko. Często lepiej wolniej irozważniej skupić się na danej sprawie niż podjąć szybką, ale nieprzemyślaną decyzję. Tymczasem szefostwo Disneya sprawiało wrażenie, jakby gdzieś się śpieszyło. Większość scen jest szybko urywanych, a żaden z wątków nie zyskał wystarczającej ilości czasu na rozwinięcie. Ten błąd nie leży tylko po stronie twórców, ale także wykonawców, którzy mieli odpowiadać za spójny obraz całości. W tym przypadkuJoachim RønningiEspen Sandbergnie popisali się. Rozumiem, że Disney chciał dać szansę komuś innemu i chwalę taki tok myślenia. Ale czy oni nie mogli zacząć od mniejszego projektu, a nie od razu gigantycznego wyzwania w postaci sagi "Piratów z Karaibów"? Przecież to od początku było skazane na porażkę. A zważmy na to, że wśród pozostałych kandydatów byli także m.in.:Tim BurtonczyAlfonso Cuarón, którzy na pewno by sobie lepiej poradzili. Największymi winowajcami nie są jednak reżyserzy, a scenarzystaJeff Nathanson, który nie dość że swoją fabułą utrudniał pracę innym, to jeszcze wstawił do niej masę głupot (patrz: scena "ślubu" Jacka lub nagłe opętanie Henry'ego). I choć miał pomysł, to nie potrafił go wykorzystać. Szczególnie jestem niezadowolony z pominięcia tematu Trójzębu Posejdona. Bo co znaczą dwie wzmianki o nim, skoro ten legendarny artefakt należy do greckiego boga morza? Wstawiono go chyba tylko po to, aby przyciągał więcej widzów. A sam Trójząb jest rozczarowaniem - wcale nie robi wrażenia… bo wygląda jak zwykły rybacki sierp owinięty oślizgłymi glonami.A to, coNathansonzrobił postaci Jacka Sparrowa (czyniąc z niego zwykłego głupca), jest wielce rozczarowujące. Uważam, że i w tym przypadku twórcy podjęli złą decyzję. Bo choć parę aspektów udało się scenarzyście, to jednak reszta, jak wyszła, tak niestety widać...



Cieszy natomiast to,że pod względem obsady najnowsza odsłona "Piratów z Karaibów" nie prezentuje się równie marnie co scenariusz. Większość bowiem aktorów i aktorek gra na tyle wyraziście, że człowiek zwraca na nich uwagę. A przecież tak nie musiało być. Tak jak udziałJaviera Bardemamógł cieszyć fanów sagi, tak występKayi ScodelarioiBrentona Thwaitesajużniekoniecznie, bo żadne z nich nie ma bogatego dorobku, a Hiszpanowi nie dorastają nawet do pięt. A mimo to nawet im się udało spełnić swoje zadania. Mam tu jednak bardziej na myśliKayę Scodelario, która wcielając się w Carinę Smyth dodała jej od siebie potrzebnych emocji. Dzięki temu ta bohaterka jest zauważalna dla widza, który od razu darzy ją sympatią. TymczasemThwaites… nie zachwycił. W ogóle ten aktor ma w sobie tyle talentu aktorskiego, co koń ma płetw.Tym większe było moje zdziwienie, gdy tym razem na jego widok, nie zasłaniałem ręką oczu. Wynikało to jednak nie tylko z poprawy gryThwaitesa, ale także dlatego, że tym razem miał do zaprezentowania ciekawszą rolę. Henry Turner to bowiem syn Williama i Elizabeth Swann, więc to nawiązanie do poprzednich części było całkiem przyjemne.

Inaczej zaś było w przypadku Jacka Sparrowa. Po nim ludzie spodziewali się świetnych emocji i unikalnego humoru. WcześniejDeppowiszło to świetnie, ale od czwartej części można było zauważyć u niego pewien przestój.W piątej odsłonie "Piratów z Karaibów" niestety brakuje już mu tego animuszu, którym imponował wcześniej. Pomysł z ukazaniem go jako pijaka po przejściach ma sens, ale dla nas jest on jedynie głupcem, który zamiast załogi, woli dobrze się napić. SamDeppjest dobry, ale nie wnosi nic nowego, co na myśl przywodzi jego ostatnią rolę w "Alicji po drugiej stronie lustra". Tego samego nie można zaś powiedzieć oJavierze Bardemie. Zagrał on bowiem tak wyraziście, że nie da się go pominąć. Dodatkowo wygląd Kapitana Salazara jest naprawdę demoniczny. W tym miejscu należy pochwalić charakteryzatorów, którzy spisali się znakomicie. Najlepiej jednak z całej obsady zaprezentował sięGeoffrey Rush,jako niezastąpiony Hector Barbossa, czyli emerytowany pirat na służbie Jej Królewskiej Mości. Może i tutaj scenarzysta nie miał pomysłu na jego postać, ale aktor miał w sobie na tyle klasy, by tego nie okazywać. Miło było ponadto znowu zobaczyć bohaterów, których już znamy: Gibbsa (Kevin McNally), Scruma (Stephen Graham), Williama Turnera (Orlando Bloom) oraz oczywiście piękną Elizabeth Swann (Keira Knightley). Dodam, że warto pozostać przed ekranem do końca napisów końcowych, bo po nich będzie scena zapowiadająca nieoczekiwany powrót…



Czy zatem "Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara"to film słaby i nieudany? Tego bym nie powiedział, bo jednak widowiskoJoachima RønningaiEspena Sandbergamoże poszczycić się świetną scenografią, imponującymi efektami specjalnymi oraz dobrze zarysowanymi postaciami. Niestety rozczarowuje nieprzemyślaną fabułą, wyjątkowo nieudolnym Kapitanem Jackiem Sparrowem oraz zbyt pobieżnym podejściem do tematu Trójzębu Posejdona. Czy w związku z tym warto obejrzeć ten film? To zależy. Bo ci, którzy oczekują od tej produkcji jedynie dobrej rozrywki, będą raczej w większości zadowoleni. Tymczasem fani sagi "Piratów z Karaibów" mogą czuć się mocno zawiedzeni. "Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara" sprawdzają się bowiem jako kino rozrywkowe, ale nie do końca jako piąty epizod tej znanej serii. Miejmy jednak nadzieję, że kolejna część sagi piratów da nam tym razem kawał dobrego kina. A teraz… no cóż… można liczyć tylko na to, że to nie do końca udane rozliczenie z przeszłością dla "Piratów z Karaibów" sprawi, że nie będą oni już tak mocno krytykowanii że nie dopadnie ich nigdy więcej żadna zemsta…
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Święcący swego czasu triumfy gatunek piracki nie miał szczęścia w latach 90. Już dekadę... czytaj więcej
Przygoda z Jackiem Sparrowem rozpoczęła się w 2003 roku, kiedy na ekranach kin zagościła "Klątwa Czarnej... czytaj więcej
"Piraci z Karaibów" to seria, która od wielu lat jest na równi pochyłej. Po pierwszej świetnej częście... czytaj więcej