Recenzja gry Switch

Bayonetta (2009)
Hideki Kamiya

Do tańca i do różańca

Bayonetta to postać, którą najłatwiej sprzedać jako erotyczny fantazmat. Wiedźma w kostiumie utkanym z własnych włosów, otwierająca pstryknięciem palców wrota do samego piekła, zrzucająca ciuszki
Bayonetta to postać, którą najłatwiej sprzedać jako erotyczny fantazmat. Wiedźma w kostiumie utkanym z własnych włosów, otwierająca pstryknięciem palców wrota do samego piekła, zrzucająca ciuszki chętniej niż gwiazda porno w czterdziestopniowym upale. Ale jeśli istnieje cecha, która definiuje ją jako bohaterkę gry akcji, nie będzie to ani zamiłowanie do negliżu, ani nawet wprawa w posługiwaniu się pejczem, tylko umiejętność zwana Witch Time. Wykonując w odpowiednim momencie unik, Bayonetta spowalnia czas i może bezkarnie kontrować nacierającego wroga. Układ jest uczciwy: walka na granicy ryzyka premiowana jest szybszym zwycięstwem, zaś próba gry w defensywie skazuje nas na długie pojedynki. Możliwość przerwania ataku w dowolnym momencie odróżnia dzieło Platinum Games od innych slasherów - zamienia walkę w balet śmierci, w którym każdy piruet, wymyk i obrót jest jednocześnie momentem na złapanie oddechu oraz początkiem nowego, tanecznego układu. 



Bojowy potencjał wiedźmy sprawdzicie na wojnie z armią samego Boga. Anielskie legiony, biomechaniczne cherubiny i połyskujące w słońcu miecze dałoby się od biedy wpisać w ogólnie przyjętą, biblijną ikonografię, gdyby nie atrakcje rodem z prozy Lovecrafta: falliczne macki, żywe posągi z nabiegłymi krwią twarzami oraz demoniczne łapy wciągające ubitego na mięsny pulpet wroga pod ziemię. Estetyka gry, czerpiąca zarówno z klasyków kampowego horroru, jak i ze sztuki renesansu oraz japońskiej szkoły rpg, splata się w zaskakujący sposób z jej mechaniką: nie dziwią tutaj ani przytroczone do kostek i przegubów bohaterki rakietnice, ani wielkie piły motorowe, którymi przyrządzamy sushi z gigantycznych lewiatanów. Z kolei swada, z jaką Bayonetta wskazuje przeciwnikom ich miejsce w szeregu, wymusza na nas adekwatny styl gry: jeśli już robimy przerwę od szlachtowania ich na plasterki, to wyłącznie po to, by rzucić pogardliwą odzywkę, wypiąć pośladki, albo jeszcze dobitnej okazać boskim posłańcom brak szacunku.



Wrażenie koherentnego stylu jest zaskakujące, zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę ilość przypraw w tym kociołku. Sztuką jest stworzyć produkcję, w której walka na skrzydle futurystycznego bombowca i w czeluściach gotyckiej katedry będzie wydawać się równie sensowna. Ale jeszcze trudniej napisać historię, której emocjonalny rdzeń nie zostanie zagrzebany pod zwałami kampowych ornamentów. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, pierwsza część to zarazem prequel i sequel "Bayonetty 2", razem stanowią jedną, osnutą wokół motywu podróży w czasie, opowieść. I jeśli zastanawiacie się, po co ten wysiłek scenarzystów, powiem tylko tyle, że nawet z tekstu pisanego na grzybkach halucynogennych można czerpać sporo frajdy - zwłaszcza gdy fabularna stawka zostanie podbita, a stosunkowo „kameralne” sprzeczki w zaułkach nadmorskiego kurortu zamieniają się w chryję na iście kosmiczną skalę.



Ocenianie "Bayonetty" dziś, po tym, jak niezliczoną ilość laurów odebrał jej sequel, jest niewdzięcznym zadaniem. Całość może przecież wydawać się jedynie wprawką do dania głównego, poszukiwaniem doskonałej formuły; streszczeniem procesu twórczego, który rewelacyjną grę zamienił w arcydzieło. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom: chociaż druga część zawiesza poprzeczkę u Pana Boga na ganku, jedynka stoi na własnych nogach. Jest znacznie trudniejsza, estetycznie odrębna (dominujące żółcie, brązy i czernie budują tutaj o wiele mroczniejszą atmosferę) i tak samo bezkompromisowa. Rozpoczyna ją scena, w której nazwisko reżysera pojawia się na obsikanym nagrobku, bohaterka paraduje w stroju zakonnicy, a pierwsze takty jazzowego evergreenu "Fly Me To The Moon” przypadają na obraz nagiej kobiety na tle bladego księżyca. Nie da się dobitniej podkreślić faktu, że najlepsze żarty są efektem wielkich ambicji, pretensja i finezja mogą iść ręka w rękę, a piekło i niebo bywają tym samym miejscem. To jak, gotowi do tańca?
1 10
Moja ocena:
9
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones