Recenzja filmu

W ciemność. Star Trek (2013)
J.J. Abrams
Chris Pine
Zachary Quinto

Drugi kontakt

"W ciemność" to nie żaden "Star Trek: Gniew Fana". Za ustępstwa czynione wobec szerokiej publiczności twórcy płacą pasjonatom obfitą daninę autotematyzmu. Pierwszy film opowiadał dosłownie o
Wbrew tytułowi i rzucającym się w oczy nolanizmom nie Powstaje tu żaden Mroczny Star Trek. J.J. Abrams wciąż od ciemności woli stylowe załamania światła, a od patetycznego zasępienia – czystą kinową frajdę. W jego kosmosie aż ciasno od akcji, humoru i interpersonalnych reakcji łańcuchowych.

Już otwierająca scena, w której załoga Enterprise łamie tak zwaną Pierwszą Dyrektywę i ingeruje w egzystencję pewnej pozaziemskiej cywilizacji, ma posmak perypetii Indiany Jonesa. Przechadzając się w spielbergowsko-lucasowskich butach, Abrams pokazuje swoje referencje na stanowisko reżysera kolejnych "Gwiezdnych wojen" – gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, czy aby na pewno się nadaje. Dla zatwardziałych Trekkies może wyglądać to na złamanie ich własnej Pierwszej Dyrektywy – fan "Star Treka" nie może wszak być zarazem padawanem mistrza George'a. W świecie zażartych wielbicieli "ostateczną granicą" nie jest bowiem kosmos, a zasieki między okopami poszczególnych nisz.

Ale spokojnie, "W ciemność" to nie żaden "Star Trek: Gniew Fana". Za ustępstwa czynione wobec szerokiej publiczności twórcy płacą pasjonatom obfitą daninę autotematyzmu. Pierwszy film opowiadał dosłownie o przepisywaniu na nowo mitologii serii – tutaj powracają klasyczne sceny odbite w krzywym zwierciadle alternatywnej rzeczywistości. Co prawda, jak na "Star Trek" trochę mało tu obcych cywilizacji. Ale już w ścisłej zgodzie z tradycją jest standardowe humanistyczno-pacyfistyczno-egalitarne przesłanie, łypiące spod pretekstowego, "aktualnego" wątku walki z terroryzmem.

Bo jeśli szukać tu głębszych powinowactw z Nolanem, to nie w obrazach zamachów bombowych czy postaci Groźniejszego Niż Kiedykolwiek Czarnego Charakteru (szarżujący Benedict Cumberbatch), a w reżyserskiej strategii zakrzykiwania scenariuszowych nieścisłości. Tropiący realizacyjne niedociągnięcia malkontenci będą mieli używanie z licznych wyssanych z palca motywacji, pseudonaukowych absurdów i nietrzymających się kupy "błyskotliwych" master-planów. Nolan zwykł odwracać uwagę od takich kiksów zaplątanymi strukturami narracyjnymi i dudnieniem orkiestry Hansa Zimmera. Abrams podobnie: wrzuca napęd warp i po prostu przelatuje nad fabularnymi mieliznami. Między zamieraniem w bezruchu na krawędzi fotela a kolejnymi wybuchami śmiechu nie mamy nawet czasu na odpoczynek i przemyślenie kolejnych rewelacji. Zwłaszcza gdy humor nierozerwalnie spleciony jest z akcją, jak w scenie z biegnącym po kosmicznym hangarze Scottym (Simon Pegg). Przeciągnięte w czasie ujęcie, rejestrujące w 180-stopniowej jeździe kamery bieg bohatera, daje humorystyczny oddech i zarazem potęguje napięcie. Czy zdąży dobiec? Szybciej, szybciej! "W ciemność" pruje przed siebie jak "Gniew Khana" oglądany na podglądzie.

Ten kalejdoskop atrakcji nie byłby jednak tak wdzięczny, gdyby nie silny pierwiastek ludzki. Choć trio scenarzystów Kurtzman-Lindelof-Orci zamotało się w fabule, spod ich piór wyszły dobre dialogi i pełnokrwiste postacie. Trajektoria rozwoju bohaterów jest co prawda przewidywalna, ale trudno tego uniknąć przy zabawie postaciami z 50-letnim stażem. Trochę niepotrzebnie Kirk i Spock powtarzają tu indywidualne postępy poczynione w pierwszej części, ale pamiętajmy, że to wciąż młode wersje klasycznych bohaterów. Dajmy im czas na dotarcie się. Zwłaszcza że między Chrisem Pinem a Zacharym Quinto tak wdzięcznie przeskakują ekranowe iskry.

Tych aktorskich fajerwerków nie przesłania nawet symfonia spektakularnych efektów czy wyjątkowo udane 3D. Abrams potrafi jednak więcej niż tylko ładować pieniądze na ślepo w kolejne wybuchy. Przede wszystkim bryluje inscenizacyjną wyobraźnią. Pierwszorzędnym przykładem jest scena, gdy już-mający-się-rozbić Enterprise znika pod pierzyną chmur, by w ostatniej chwili podnieść się w glorii chwały, skąpany w białym puchu obłoków. Na sali kinowej właśnie w tym momencie jakiś entuzjasta zaczął wymachiwać rękami i wiwatować. Cóż, należy się.
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
J.J. Abramsa znam przede wszystkim z roli producenta, w której sprawdza się całkiem nieźle. Dopiero... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones