Recenzja filmu

Song to Song (2017)
Terrence Malick
Ryan Gosling
Rooney Mara

Egzystencjalne spacerki

Nie można Malickowi zarzucić z pewnością jednego – podążania utartymi przez innych ścieżkami. Swoim nowym filmem kontynuuje program zainaugurowany "Drzewem życia", a najpełniej zrealizowany w
Nie możnaMalickowizarzucić z pewnością jednego – podążania utartymi przez innych ścieżkami. Swoim nowym filmem kontynuuje program zainaugurowany"Drzewem życia",a najpełniej zrealizowany w poprzednim"Rycerzu pucharów". Nie jest to jednak stetryczała kalkomania – ponad 70-letni reżyser zdaje się swój koncept pogłębiać; jego styl jest nieokrzesany, chaotyczny, a poglądy – jak wiemy z wywiadów – radykalnie kontrkulturowe. Co smuci najbardziej, te cechy zwykło się kojarzyć z kinem młodych twórców ("Młodzi gniewni", "Nowa fala"), które współcześnie rzadko kiedy oferuje choć namiastkę wywrotowości.

Twórca"Niebiańskich dni"reprezentuje typ filmowego modernisty; kino jest sztuką – i powinno prezentować coś frapującego zarówno dla oka (formalizm), jak i dla duszy (idea). Dlatego też w "Song to song" mamy do czynienia raczej z filmową impresją "na temat", niźli filmemsensu stricto.Malickkonsekwentnie odziera swoje dzieła z fabularnego mięsa, zostawiając nam jedynie lichy kościec w postaci historii a) muzyków, b) w stanie Austin, c) którzy borykają się z problemami miłosnymi, w konfiguracji trójkątów czy nawet kwadratów (?!). Jeśli dodamy do tego achronologię – trudno połapać się w którym momencie "historii" nasi bohaterowie się znajdują; korzystanie z animacji, zdjęć dokumentalnych, impresyjnych pejzaży oraz przywiązanie do detalu (półuśmiechy, spojrzenia, zerknięcia, muśnięcia rąk, otarcia ciał etc.) otrzymamy kino z jednej strony barokowe, wizualnie rozbuchane (duża w tym zasługa zdjęćEmmanuela Lubezkiego), jednocześnie eksperymentalne, próbujące stworzyć nową poetykę obrazu - co znów stawia Malicka na antypodach współczesnego świata filmu, w którym wygrała wizja neomodernistycznego minimalizmu.


Owszem, wielu krytyków określa ów styl, stylem nadmiaru, poetyckiej "głębi", w istocie będącej pretensjonalnym bełkotem, kosmologią dla ubogich, na manieryzmie kończąc. Część z tych zarzutów znajduje odzwierciedlenie w"Song to song"– bohaterowie przez większość filmu włączą się gdziebądź, jednocześnie snując z offu narracje na temat miłości, pragnienia doświadczeń, samotności. Sam opis sytuacji brzmi pretensjonalnie, a na ekranie efekt ten jest zwielokrotniony. Zatrzymajmy się jednak przy owym manieryzmie, na którym to pojęciu ciąży balast negatywnych skojarzeń. Sięgając jednak do XVI-wiecznej genezy – warto przypomnieć, iż na manierę (czyli sposób, styl) zasługiwali tylko najwięksi twórcy. Można było malowaćin maniera diMichał Anioł, ale czyin maniera diAgustino Caracci – kwestia dyskusji. Za kryterium należałoby uznać oryginalność – i w tych kategoriachMalickaz pewnością można określić manierycznym (w pozytywnym sensie).

Łatwo wykpić to, co ma on do powiedzenia ze względu na powagę tonu czy nieznośną wręcz ambicję twórcy do "wyjaśnienia wszechświata". Współczesny odbiorca ulubił sobie bowiem serwowanie poważnych treści pod płaszczykiem ironii, humoru, groteski. Autor"Rycerza pucharów"w heroiczny wręcz sposób staje przed nami "nagi" – nie zasłania się formalną grą (co nie znaczy, że nie przywiązuje uwagi do formy, jest wszak estetą). W "Song to song" oglądamy świat "w kawałkach", podążamy za bohaterami w sposób chaotyczny, obserwując ciąg, często niepowiązanych ze sobą, sytuacji, w których równie szybko jak się rodzą, tak szybko zanikają ich myśli. Można te zdarzenia w wielkim skrócie określić: zakochanymi, ładnymi ludźmi, którzy się ze sobą droczą.


Reżyser – i zarazem scenarzysta – w miejsce fabuły tworzy sieć wartości opartą na licznych dychotomiach (altruizm – egocentryzm; idealizm – materializm; atomizm – wspólnota; hedonizm - ascetyzm itd.), w której sytuują się poszczególni bohaterowie. Mamy wobec tego Faye (Rooney Mara), która dąży do intensyfikacji swoich doświadczeń, szuka nieustannie nowych podniet, by coś "czuć"; BV (Ryan Gosling), jest zaś idealistą, który "pisze piosenki dla innych, by poczuli się lepiej"; Cooka (Michael Fassbender), rozkochanego w materialnym zbytku producenta, nie potrafiącego poradzić sobie z uczuciem wewnętrznej pustki oraz wielu, wielu innych bohaterów, którzy zostają wprowadzeni dosłownie na chwilę tylko po to, by rzucić nowe światło na problem miłości, zrozumienia, samotności czy ukrytych pragnień. Wydaje się, iż formuła Malicka znacznie lepiej sprawdza się w bardziej kameralnych historiach, jak choćby w "Rycerzu pucharów". W momencie tak dalece posuniętego namnożenia bohaterów, losy któregokolwiek przestają nas bowiem żywotnie interesować.

W "Song to song" bohaterowie, których możemy nazwać beneficjentami systemu – pławiący się w bogactwie muzycy, zostają przedstawieni w sposób wręcz czuły. Malick nie moralizuje w sposób nachalny (bo wiadomo, że trochę moralizuje), przygląda się im z ciekawością, zdziwieniem, fascynacją. Wybór uczestników dramatu jest świadomy; są to ludzie pozbawieni materialnych trosk, co predestynuje ich do snucia refleksji o naturze miłości, która stanowi, zdaje się, główny temat filmu. Refleksja reżysera idzie nieco w ślady Kierkegaarda; pierwszy, najmocniej akcentowany w filmie etap miłości czysto zmysłowej, mityzowane przez reżysera – wręcz fetyszyzowane! – zakochanie, pieszczoty i generalnie dość infantylne zachowanie bohaterów; drugi – stanowi następujący po. rzecz jasna burzliwym, rozstaniu moment faktycznego "poznania" drugiej połówki, świadome oparte na rozumie "tak"; zaś najwyższą formę miłości – chrześcijańskiej u Kierkegaarda – sytuuje, co może być dość kontrowersyjną tezą, w miłości do ziemi. Cała twórczość Amerykanina przesiąknięta jest filozofią panteizmu, a miejsce boga zastępuje ziemia - która jednocześnie nas karmi, ale potrafi być też katem. Tylko przez pojednanie z nią (wyjazd BV i nowa praca) możemy osiągnąć spokój ducha – zdaje się sugerować autor.


Możemy się dąsać na Malicka, że za bardzo "odjechał", że jest pretensjonalny, manieryczny, że tego się zwyczajnie nie da oglądać – i jeśli ktoś tak uważa, to "Song to song" raczej nie zmieni jego opinii – dużo w tym będzie racji. Jestem jednak zdania, że "gdy nagi przemawia ktoś/należy wytężyć słuch", a postaci formatu twórcy "Badlands", operującego – co dziś niezmiernie rzadkie – wyjątkowym i co by nie mówić efektownym językiem nie należy zbywać zarzutami o pretensję i za duże ego. Szlifując swój osobliwy styl narracji może być oceniany tylko na własnych prawach; trudno stwierdzić zatem czy wychodzi z tarczą czy na tarczy. Jakkolwiek – seans jest nietuzinkowym doświadczeniem, które nikogo nie pozostawi obojętnym.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Film Terrence'a Malicka to eksperyment formalny. Widać to wyraźnie już od pierwszych sekwencji, bo... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones