Recenzja filmu

Nasze najlepsze wesele (2017)
Olivier Nakache
Éric Toledano
Jean-Pierre Bacri
Jean-Paul Rouve

Front weselny

"Nasze najlepsze wesele" nie jest żadną artystyczną rewelacją. To wciąż francuski komediowy standard, ale delikatnie od tej średniej odstający. Oczywiście in plus: nie ma tu ani rubasznej żenady
O tym, że wesele to dobry katalizator filmowego spektaklu, wiadomo nie od dziś. Uciekających panien młodych i innych, mniej lub bardziej monsunowych, mniej lub bardziej wielkich czy greckich, ślubów w kinie nie brakuje. Grupa ludzi w różnym wieku, z różnych rodzin, z różnych środowisk, zamknięta razem na kilka godzin? Tylko zbierać tematy na film. Olivier Nakache i Eric Toledano, twórcy m.in. "Nietykalnych" i "Samby", nie interesują się jednak zbytnio frontem weselnego spektaklu ani totalnością weselnego doświadczenia. Zamiast tego zaglądają za kulisy, pochylając się nad logistycznym, interpersonalnym i biznesowym zapleczem uroczystości, która ma być celebracją miłości dwojga ludzi. Nie będzie niespodzianki: szczęśliwy wieczór jednej zakochanej pary okupiony bywa całym mnóstwem potu, łez, nerwów, złamanych serc oraz zawiedzionych nadziei. No i szczyptą śmiechu.


Nic dziwnego, że Max (Jean-Pierre Bacri), właściciel firmy weselnej, ma już powoli dosyć i rozważa wycofanie się z branży. Poznajemy go, gdy puszczają mu nerwy podczas negocjacji z parą marzącą o ślubie-oksymoronie: wystawnym i tanim. A już za rogiem czai się prawdziwe wyzwanie: weselisko zorganizowane w XVII-wiecznym pałacyku dla bardzo wymagającego i bardzo zblazowanego pana młodego. Skali wydarzenia odpowiada ilość potencjalnych punktów zapalnych, wpadek i kłód, jakie lecą pod nogi Maksa. Kelnerzy protestują, bo nie chcą pracować w strojach z epoki. Jeden z nich - pracujący na zastępstwie - nie odróżnia konia od okonia, inny natomiast jest zakochany w pannie młodej. W miejsce zamówionego ekskluzywnego DJ-a wystąpić ma odpustowy szansonista z wielkim ego. Fotograf zamiast robić zdjęcia woli objadać się przekąskami, zresztą i tak nie ma szans w starciu z armią uzbrojonych w smartfony gości. Co chwilę strzelają korki i brakuje prądu. Zaiste: ktoś musi cierpieć, żeby weselić się mógł ktoś.

Mniejsza o to, że Max, rozdarty między żoną a kochanką, ma swoje problemy osobiste. Obowiązek wzywa: to on musi podjąć każdą decyzję, to on musi rozwiązać każdy problem. W tym weselnym ambarasie pełni przecież rolę reżysera - albo generała. Nic dziwnego, że Nakache i Toledano idą za tą metaforą i inscenizują zakulisową krzątaninę niczym reportaż z pola bitwy. Zamiast stylistycznie przezroczystej konfekcji, jaka dominuje w francuskiej komedii, dostajemy więc całkiem dynamiczną inscenizację. Reżyserski duet często posiłkuje się kamerą z ręki, która, trzęsąc się i klucząc, zygzakuje za uwijającymi się jak w ukropie bohaterami. Napięcie potęgują nagłe akcenty odzywającej się na ścieżce dźwiękowej jazzującej perkusji czy odmierzający postęp sytuacji zegar. Kamera (prawie!) jak z braci Dardenne, ilustracja muzyczna (o mało co!) jak z "Birdmana", odliczanie (niemal!) jak z "Dunkierki" - kto by się spodziewał, że francuska komedia o weselu uruchomi podobne konteksty.   


Żeby nie było: "Nasze najlepsze wesele" nie jest żadną artystyczną rewelacją. To wciąż francuski komediowy standard, ale delikatnie od tej średniej odstający. Oczywiście in plus: nie ma tu ani rubasznej żenady ani fabularnej cienizny. Nakache i Toledano - trochę niczym ich bohater - sprawnie zarządzają chaosem, który rozpętali: armia postaci nie jest anonimową masą, tylko zbiorem zgrabnie zarysowanych postaci, a intryga ma spójną konstrukcję spiętrzających się komplikacji. Jak na komedię brakuje tu może trochę prawdziwych eksplozji humoru; kolejne perypetie są dość stonowane i podczas seansu raczej nie będziecie tarzać się po ziemi ze śmiechu. Lepsze to chyba jednak od jakiejś desperackiej klaunady. Tym bardziej, że reżyserzy - pomimo błahej, farsowej otoczki - dotykają też poważnych spraw.
 
"Nasze najlepsze wesele" nie ma może ambicji przeprowadzenia narodowej wiwisekcji - niczym nasze słynne "Wesela", czy to Wyspiańskiego, czy Smarzowskiego. Ale w filmie i tak bije silny puls społeczny. Impreza, którą oglądamy, ma przecież charakter mezaliansu: dyskretny "urok" tej burżuazyjnej zabawy polega na tym, że pracuje na nią drobny przedsiębiorca Max oraz jego świta imigrantów, prekariuszy, proletariuszy. "Wiązanie końca z końcem" to ich codzienność; a jak by tego było mało, w tle pobrzmiewają jeszcze protesty rolników, którzy blokują drogę i utrudniają gościom dotarcie na imprezę. "Nasze..." to zatem kino lekkie i przyjemne, ale pozbawione złudzeń: ani nie zakłamujące ekonomicznej rzeczywistości, ani nie nie mamiące perspektywą jakiejś tam rewolucji francuskiej czy porozumienia ponad podziałami. Ot, c'est la vie.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones