Recenzja filmu

3 dni w Quiberon (2018)
Emily Atef
Marie Bäumer
Birgit Minichmayr

Gwiazda też człowiek

Jest tu trochę namysłu nad życiem na świeczniku, nad dynamiką przekazu na linii media-gwiazda; ewentualnie refleksja o tym, jak aktor staje się niewolnikiem swojej roli (w
Jeśli już brać się za życiorys gwiazdy, to najlepiej tak: z bliska, uważnie, na wybranym wycinku z życiorysu. Problem z filmową biografistyką polega bowiem na tym, że zazwyczaj w pędzie do podsumowania Wszystkiego zostajesz ostatecznie z Niczym. "Wikipedyjna" wyliczanka faktów wzmacnia to, co pospolite kosztem tego, co unikalne, wygładza intrygujące nierówności. To skrót perspektywiczny, w którym gubi się człowiek, sprowadzony do sumy wydarzeń, jakie mu się przytrafiły. A przecież sedno tkwi zazwyczaj między wierszami - łatwiej się do niego dobić, spędzając z gwiazdą dzień. Albo i trzy.

Tak też robi Emily Atef w swoim nowym filmie. Inspiracją są przedstawiające Romy Schneider czarno-białe zdjęcia autorstwa Roberta Lebecka oraz wywiad, jakiego aktorka udzieliła dziennikarzowi Michaelowi Jürgsowi podczas pobytu w tytułowym francuskim kurorcie. W 1981 roku Schneider zaszyła się w spa, gdzie zamierzała odetchnąć między kolejnymi rolami i spędzić trochę czasu z przyjaciółką z dzieciństwa, Hilde. Zgodziła się jednak na sesję fotograficzną (z zaprzyjaźnionym Lebeckiem) i wywiad - choć jej relacja z niemieckimi mediami była dość napięta. Atef powiela czarno-białą estetykę powstałych wówczas zdjęć, inscenizuje sam wywiad, wypełnia też puste miejsca między kolejnymi rejestrowanymi rozmowami z dziennikarzem. Powszechnie uznaje się, że sesje aktorki dla Lebecka trafnie uchwyciły dwoistość bohaterki: z jednej strony jej glamour, z drugiej - skryty pod nim ból i smutek. Reżyserka próbuje osiągnąć ten sam efekt.

Udaje się na pewno oddać wypełniającą te trzy dni plątaninę wzajemnych zależności, sprzecznych intencji i interesów. Atef zamyka w czterech ścianach francuskiego hotelu czwórkę bohaterów i patrzy, jak zaczynają sypać się iskry, jak formują się - i zmieniają - alianse. Romy usiłuje odetchnąć od medialnej nagonki i burzliwych perypetii osobistych, Hilde chce ochronić ją przed światem, Lebeck ma nadzieję pomóc jej w przejęciu kontroli nad wizerunkiem, a Jürgs zamierza odkryć kobietę skrywającą się za twarzą gwiazdy. Każdy ma coś do ugrania, odruchy empatii mieszają się z aktami eksploatacji, nie ma tu z góry rozdanych ról dramatu: kapryśna gwiazda, wierna przyjaciółka, pocieszny fotograf, cyniczny dziennikarz - to tylko punkty wyjścia. Duża w tym zasługa aktorów. Marie Bäumer jest nie tylko uderzająco podobna do Schneider, ale też bezbłędnie chwyta tę migotliwość, dzięki której gwiazda w jednej chwili jest chodzącą ikoną, a za moment objawia niespodziewaną kruchość i mrok. Birgit Minichmayr (jako Hilde) i Charly Hübner (jako Lebeck) dobrze ją uzupełniają, zapewniając element ciepłego, zatroskanego wsparcia dla bohaterki. To z ich perspektywy - zwykłych ludzi grzejących się w świetle gwiazdy - patrzymy przecież na Romy. Nad wszystkim unosi się zaś poczucie fatum, wiszącej w powietrzu "ostateczności" - wszak pół roku później aktorka już nie żyła.

Sęk w tym, że - poza kompetentnym odegraniem tytułowych trzech dni - film nie oferuje wiele więcej. Znamienne, że, kiedy mija pierwszy dzień, zaczynasz odliczać w głowie: "o rany, jeszcze dwa" (a przynajmniej ja zacząłem). Osoby obeznane z tematem dostają tu wierną rekonstrukcję "oryginału", laicy mogą dowiedzieć się czegoś o aktorce - i tyle: projekt ma walor biograficznej ciekawostki. Nie bije z niego jakieś poczucie konieczności, Atef nie formułuje przekonującego argumentu, czemu opowiadać tę historię, czemu teraz. Okej, jest tu trochę namysłu nad życiem na świeczniku, nad dynamiką przekazu na linii media-gwiazda; ewentualnie refleksja o tym, jak aktor staje się niewolnikiem swojej roli (w przypadku Schneider była to postać cesarzowej Sissi). Można też czytać film jako próbę przepisania "his"-torii kina, jako feministyczne odwrócenie "Osiem i pół" Felliniego, również czarno-białego, również opowiadającego o ikonie kina ukrywającej się w kurorcie. Z kolei obraz zapędzonej na skraj psychofizycznego wyczerpania Schneider, zmuszonej do słownych zapasów z aroganckim dziennikarzem usiłującym ją "złamać", nabiera oczywiście rumieńców w aktualnym kontekście ruchu MeToo.

Wątek panujących w przemyśle filmowym relacji władzy/przemocy jest jednak zaledwie drugim planem. Na tym tle odgrywany jest zaś stary jak gwiazdorstwo teatrzyk zaglądania gwiazdom do sypialni. Oczywiście - Atef zagląda z szacunkiem, z czułością, z empatią. A z jej filmu i tak bije pewien paradoks, nie wiem, czy zamierzony. W końcu sama Romy Schneider wyraża tu życzenie, by oddzielić Romy-aktorkę od Romy-osoby. Inna sprawa, że mówi to do dziennikarza, któremu zaraz zdradzi intymne szczegóły swojego życia, w obecności fotografa, który będzie uwieczniał, jak sama tarza się półnago w pościeli. Cóż, nie można mieć ciastka i zjeść ciastka.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones