Idealiści ze stacji paliw

Po pokazie prasowym na Berlinale skonfundowani dziennikarze dwa razy wszczynali wojnę na gwizdy – zachwyt próbował przekrzyczeć rozczarowanie. Pamiętamy przecież doskonale, że poprzednie filmy
Gdyby na Sądzie Ostatecznym Bóg przyznał kilka dodatkowych godzin mnie i Martinowi Heideggerowi, z przyjemnością zabrałbym filozofa do kina. Nie poszlibyśmy na żaden z topowych filmów Marvela, ale na "Mojego brata Roberta". To właśnie tutaj słynne opus magnum Niemca – "Bycie i czas" – dostało prawdopodobnie najdziwniejszą oprawę wizualną w historii filozofii – pobocze drogi w Badenii-Wirtembergii, jakieś bezpańskie chaszcze, stacja benzynowa, obskurny kibel za stacją. Absolutne niemiejsca, wszędobylskie dziury, które mija się bez cienia emocji.

W zaroślach nieopodal gniazdko uwiła sobie para złośliwych elfów – brat i siostra, Robert i Elena; piękni jak z żurnala, z plecaków już wyciągają mądre książki, piją piwo, palą fajki. Na zmianę zwodzą się, przedrzeźniają, ogrywają jedno drugie. Jest między nimi jakiś magnetyzm – trudno powiedzieć, erotyczny czy nie – ale to już ostatnie dni spędzone razem, niedługo jedno z nich opuści dom rodzinny i pojedzie na studia. A że jest akurat weekend i Elena przygotowuje się do licealnego egzaminu z filozofii, brat recytuje jej długie ustępy z mistrzów dociekań, m.in. z Heideggera. O definicji czasu, pojęciu prawdy, tajemnicach bytu i bycia. O metafizyce, empiryzmie, idealizmie. Wiadomo przecież – mamy w filmie młodych ludzi, kryzys, wybór życiowej drogi, separację (Robert i Elena – platoniczna więź czy już bardziej incest?). Jeszcze wszystko wydaje się niestałe, świat tapla się w niezróżnicowanej magmie, wartości dopiero zaczynają się krystalizować. Na co dzień dominuje jedno wielkie nic, można zatem bez wyrzutów sumienia zaszaleć. Na przykład – sprawdzić doświadczalnie filozoficzną ideę, że wszelki byt dąży ku entropii. 

Jeśli po tym krótkim wprowadzeniu Wasze czułki sceptycyzmu odnotowały, że "Mój brat Robert" to wyżyny artystowskiej pretensji, to odnotowały dobrze. Po pokazie prasowym na Berlinale skonfundowani dziennikarze dwa razy wszczynali wojnę na gwizdy – zachwyt próbował przekrzyczeć rozczarowanie. Pamiętamy przecież doskonale, że poprzednie filmy Philipa Gröninga także budziły kontrowersje – "Żona policjanta" zbierała skrajne oceny, a i tak wyjechała z festiwalu w Wenecji z nagrodą. Jakoś sama potrafiła się obronić. Szok od marnego kina oddziela jednak bardzo cienka granica, która – jak mi się zdaje – została w tym przypadku przekroczona. Gröning – Niemiec z krwi i kości – napatrzył się na swoich słynnych sąsiadów zza południowo-wschodniej granicy – wiedeńskich akcjonistów, Michaela Hanekego, Elfriede Jelinek, Ulricha Seidla – i z doktryny "zaglądania do ciemnych piwnic" uczynił tani chwyt stylistyczny, rodzaj brutalnego freak show. Próbowałem do jego nowych pomysłów podejść na poważnie, dokonać jakiejś sensownej egzegezy, lecz za każdym razem trafiałem głową prosto w ścianę. 

Pierwsza połowa filmu utrzymana jest w konwencji przeestetyzowanego kina o nastolatkach – mamy sielankowe obrazy Tyrolu, falujące łany zbóż, niemal abstrakcyjne zdjęcia chmur czy tafli wody. Wszystko w bijącej po oczach cyfrze – słońce dosłownie "prześwietla" krajobraz, stacja benzynowa i pobliska elektrownia wiatrowa lśnią odbitym, nieprzyjemnym światłem, poza tym jest sterylnie, nazbyt czysto. Kamera co jakiś czas zjeżdża bliżej ziemi, w bliskich perspektywach filmuje a to świerszcza, a to kolonię mrówek, trochę wymiętej trawy, dłonie grabiące zieleń. Wiadomo jednak, że w arthousie nazbyt intensywne skupianie uwagi na przyrodzie zwiastuje zazwyczaj jedno – już za chwilę, już za momencik świat i człowiek objawią nam swoje realne oblicze. Maska skrywała śmierć, rozkład, prymitywne instynkty, wojnę wszystkiego ze wszystkim. W królestwie homo sapiens rządzi chaos i biologia. 

Z tego powodu druga część "Mojego brata..." wypełnia raz złożoną obietnicę i dostarcza długo wyczekiwanego darwinowskiego hard core'u, precyzyjnie odmierzonej dawki brutalności i ciała. Filmowy szok przybiera postać mrocznej karykatury, dokooptowanej jakby od niechcenia, z wysyłkowego katalogu szybkich i oczywistych patologii. Pewniej najbliżej tym porno-wygibasom do hipsterskiej, spryskanej wodą toaletową wariacji na temat "Funny Games" Hanekego. I jeśli ktoś znienacka zadałby mi pytanie, o czym właściwie jest ten film, odpowiedziałbym tak: pewnie o toksycznej, zakazanej miłości brata i siostry. O dorastaniu w epoce płynnej nowoczesności. O banalności zła. O pewnych nurtach myśli filozoficznej, które pod łupiną poetyckiego języka i hermetycznej treści skrywają owoc relatywizmu – przekonanie, że świat jest kruchym wytworem ludzkiego umysłu, wymykającą się poznaniu nicością. I nie, wcale sobie nie szydzę, film Niemca naprawdę może prowokować do tego rodzaju refleksji; szkopuł w tym, że przed nim wypowiedzieli się już inni – lepiej, inteligentnej, piękniej, z większym wyczuciem. A było ich bardzo, bardzo wielu. Z pełną odpowiedzialnością mogę więc powiedzieć tylko jedno – "Mój brat Robert" to dwie godziny i pięćdziesiąt cztery minuty wysiedziane na ostrym gwoździu. Na ten ból chyba żadna filozofia nie wymyśliła jeszcze skutecznego remedium.
1 10
Moja ocena:
4
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones