Recenzja filmu

Sezon diabła (2018)
Lav Diaz
Piolo Pascual
Shaina Magdayao

Kołysanki o terrorze

"Season of the Devil" to także kino do szpiku kości polityczne. Już na wstępie Diaz oznajmia, że film oparty został na prawdziwych wydarzeniach i dedykuje go "swoim przyjaciołom". Historia dzieje
Chyba każda recenzja nowego obrazu Diaza powinna zaczynać się od rytualnej inkantacji – tak, to ten facet od pięcio-, sześcio-, ośmiogodzinnych walców filmowych. Filipiński człowiek-instytucja, zdobywca Złotego Lwa za "Kobietę, która odeszła", wybitny autor w czasach spadającego zaufania do artystycznego hermetyzmu, regularnie szarga nerwy i pośladki widzów największych międzynarodowych festiwali kina. Na pokazach Diaza ludzie wypijają po kilka kaw, wychodzą na obiad i kolację do pobliskich knajp, ćwiczą jogę, medytują albo po prostu chrapią.

Można się przed takim totalnym doświadczeniem filmowym wzdragać, można się do niego odnosić z wrogością – traktując jako przejaw nieuzasadnionego artystowskiego sadyzmu – ale jedno trzeba reżyserowi oddać: z żelazną konsekwencją, z dzieła na dzieło buduje własny, całkowicie osobny model kina. I nie jest to wbrew pozorom żadne "przyrodnicze" slow cinema o ludziach płynących czółnem z punktu A do punktu B. Wręcz przeciwnie, estetyka Diaza to trauma, śmiercionośne żarna historii, lament nad otwartymi grobami, po którym następuje długo wyczekiwane, wizualne katharsis. W "Season of the Devil" – mimo metrażu (234 minuty), wypatrywanym na Berlinale z nadzieją na przełamanie kiepskiej repertuarowej passy tegorocznego festiwalu – Filipińczyk z jednej strony pozostaje wierny swojemu stylowi, z drugiej – idzie jeszcze dalej w eksperyment (o czym napiszę już niedługo). Odmalowuje całą paletę skrajnych emocji, zestawia ze sobą statyczne, niebywale gładkie i czyste obrazy, egzorcyzmuje azjatyckie demony, bez oporów rozmawia z duchami. Przeszłość splata się u niego z teraźniejszością, a dobro i piękno – z cierpieniem. 

Trzeba też powiedzieć, że filmów Diaza raczej się nie ogląda, ale się w nich JEST. Otwartość na "pożerające" rzeczywistość, wolno płynące obrazy – czasami jest ich raptem kilkanaście albo kilkadziesiąt – to podstawowy i w zasadzie jedyny warunek, jaki reżyser stawia przed widzami. Nie trzeba się wcale orientować w politycznych i historycznych zawiłościach Filipin, żeby czerpać przyjemność z tych wszystkich niesamowitych światłocieni czy kadrów tak symetrycznych, że każdy z nich mógłby obsłużyć inną wystawę współczesnej fotografii artystycznej. Tym niemniej, "Season of the Devil" to także kino do szpiku kości polityczne. Już na wstępie Diaz oznajmia, że film oparty został na prawdziwych wydarzeniach i dedykuje go "swoim przyjaciołom". Historia dzieje się pod koniec lat 70., w czasach dyktatury prezydenta Ferdinanda Marcosa, a motywem przewodnim jest utworzenie CHDF, słynącej z brutalności grupy zbrojnej, której głównym celem miało być tłumienie w zarodku wszelkich odruchów buntu społecznego. U Diaza paramilitarnych reprezentują trzy postacie-figury: brutalny mężczyzna z oszpeconą twarzą, fanatyczna kobieta w mundurze i dyktator o podwójnym obliczu – z przodu szaleniec wykrzykujący nienawistne hasła, z tyłu poważny intelektualista w okularach. Rządy terroru szerzą się wśród ludu nie tylko dzięki brutalnej sile – gwałtom, morderstwom i konfiskacie mienia – ale także za sprawą podsycanych zabobonów, szerzenia oszczerstw i mitów na temat przeciwników politycznych. Diaz zabiera nas do opanowanego przez paramilitarnych miasteczka Ginto, gdzie – wbrew woli katów – klinikę otwiera idealistycznie nastawiona młoda lekarka, Lorena Haniway. Równolegle śledzimy losy jej porzuconego męża – poety Hugona – który, jak to u filipińskiego reżysera zwykle bywa, z tęsknoty i zgryzoty powoli stacza się na samo dno i zaprzyjaźnia z butelką. To właśnie on – wraz z kobietą oskarżoną o uprawianie czarów i wygnaną na rubieże Ginto – będzie naszym głównym przewodnikiem po piekle zradykalizowanego, fanatycznego populizmu.

I teraz zapowiadana niespodzianka: "Season of the Devil" jest... operą. A dokładniej, jak twierdzi sam Diaz, "rock operą" (chociaż moim zdaniem bardziej pasuje do niej określenie "folkowy eksperyment"). Wszystkie kwestie zostały przez aktorów odśpiewane i to w dodatku a capella (ostrzejsza muzyka pojawia się dopiero w trakcie napisów), a postaci Hugona towarzyszy siedząca z boku kobieta-narratorka – figura chóru – która wygłasza rodzaj poetyckiego komentarza do filmowych wydarzeń. Napisane przez Diaza utwory mają żałobny, melancholijny charakter – są wołaniem o sprawiedliwość, o pamięć dla ofiar terroru, o codzienny spokój; to zaklęcia odpędzające demony historii, lecz także miłosne wyznania, polityczne odczyty, nienawistne klątwy. Powracają w nich te same słowa czy nawet całe wersy, czasami przechodząc w rytmiczne zawodzenie albo – jak u paramilitarnych – w opętane, złowieszcze "la, la, la". Repetycje nie są przy tym jakimś pustym zabiegiem stylistycznym, ale współgrają z tym, co Diaz próbuje nam przekazać na poziomie idei. Reżyser mówi mniej więcej tyle: historia lubi się powtarzać, zatacza błędne koła, a ludzie zapominają o doznanym i wyrządzonym złu (podobnie brzmią słowa jednej z filmowych piosenek: "człowiek nigdy się nie uczy"). 

W "Season of the Devil" nie ma już krygowania się z własnym krytycznym stosunkiem do współczesnych Filipin – obraz Diaza jest jedną wielką aluzją do populistycznych rządów prezydenta Duterte. Przede wszystkim – do jego "niekonwencjonalnych" metod zwalczania problemu uzależnienia od narkotyków, czyli do ulicznych egzekucji dilerów i narkomanów, bez uczciwego dochodzenia czy choćby namiastki wyroku sądowego. Tabliczki, które filmowi paramilitarni przypinają swoim ofiarom (z napisem: "Jestem rebeliantem, nie naśladuj mnie"), to przecież dokładnie te same narzędzia piętnowania i budzenia uprzedzeń, co te stosowane przez zupełnie współczesnych bojówkarzy Duterte (ci piszą z kolei: "Tu leży ćpun"). Wąż historii – nie tylko w fantazjach filmowców, lecz całkowicie realnie – właśnie ponownie zjada własny ogon, a Diaz nabiera coraz większej odwagi cywilnej. Na Berlinale przyjechał z filmem spełnionym na wielu poziomach – arcydziełem monochromatycznej fotografii (standard), udaną operacją na dźwięku i słowie, zaangażowanym politycznie traktatem, wziernikiem w krwawą historię Filipin. To chyba wystarczający powód, żeby przełamać strach przed bolącym tyłkiem i wolno płynącym czasem i na cztery godziny zamieszkać w tych wybitnie autorskich kadrach. Dać im się pożreć. W końcu język obrazów jest podobno najbardziej uniwersalnym z języków. Łatwiejszej do zdekodowania wiadomości z dalekiej azjatyckiej gehenny możemy już nigdy nie dostać. Czytajmy więc z uwagą.
1 10
Moja ocena:
8
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones