Recenzja filmu

Dowłatow (2018)
Aleksey German Jr.
Milan Maric
Danila Kozlovsky

Kraina lodu

U Germana, niczym w Germanowskiej Rosji, bez zmian: największą siłą jego kina pozostaje forma, w której niemożliwość zmiany brawurowo przepisana zostaje na wewnątrzekranową rzeczywistość. Wraz z
"Zamarzło", pisze Jacek Dukaj w "Lodzie", kiedy potencjał okoliczności – czy to historycznych, czy to interpersonalnych – nagle zamyka się i zasklepia w skorupę zbitej, nienaruszalnej formy. Metafora, którą polski pisarz wysnuł z "radzieckiej" symboliki odwilży/przymrozku (no i z Gombrowicza), pasuje jak ulał do twórczości Aleksieja Germana Juniora. Podobnie jak u Dukaja, i u niego wciąż brzmią głosy klasyków rosyjskiej literatury – nierzadko przywoływanych zresztą wprost, z nazwiska. Podobna jest też jego Rosja: utwardzona, na amen zamarznięta, czy to w postapokaliptycznej przyszłości z "Pod elektrycznymi chmurami" czy w latach 70. XX wieku z "Dowłatowa". W sumie nieważne, w jakiej epoce akurat toczy się akcja: German wciąż kręci jakby ten sam film, dokładając kolejny klocek do portretu rosyjskiego stanu ducha, takiego, jakim go widzi: ponadczasowego, i w tej ponadczasowości niezmiennie tragicznego. 

Tym razem ciężaru rosyjskiej duszy doświadcza mieszkający w Leningradzie 1971 roku pisarz Siergiej Dowłatow. To postać tragicznie rozdarta niejako z urodzenia: zarazem Rosjanin, Ormianin (po ojcu) i Żyd (po matce). Do tego literat, który nie może doczekać się publikacji, bo jego kolejne rękopisy odbijają się od ściany cenzury. Czapa lodowa, co się zowie: aparat władzy nie życzy sobie ambiwalentnych treści. Jeśli Dowłatow chce pisać, może pisać – tyle że eskapistyczne peany na temat Spartan albo socrealistyczne agitki o heroicznym wydobyciu ropy. Ewentualnie reportaż z planu propagandowego filmu, w którym towarzysze przebrani za tuzy rosyjskiej literatury – Dostojewskiego, Tołstoja, Puszkina – wychwalają pod niebiosa czyn lokalnych stoczniowców. Przeszłość i przyszłość idą ręka w rękę: romantyzm, realizm, modernizm, socrealizm, jeden pies. Zamarzło.

U Germana, niczym w Germanowskiej Rosji, bez zmian: największą siłą jego kina pozostaje forma, w której niemożliwość zmiany brawurowo przepisana zostaje na wewnątrzekranową rzeczywistość. Wraz z operatorem Łukaszem Żalem (rozsławionym "Idą") reżyser inscenizuje zaklęty taniec ciał w przestrzeni. Wirują aktorzy, przechadzający się między kolejnymi planami; wiruje kamera, w żółwim tempie kreśląca wokół nich swoje piruety. Wszystko niby w ciągłym ruchu, ale po zamkniętym obwodzie, w okowach ciążenia. German konstruuje minimodel układu słonecznego, błędne koło, trochę niczym z obrazu Malczewskiego – łącznie z faktem, że wśród szeregowych obywateli krążą również duchy przeszłości: odpustowe sobowtóry wielkich pisarzy. To kino mastershotów uwieczniających zgrzebne partyjne biura i szpetne betonowe pejzaże, smog i śnieg, gipsowe popiersia Lenina i monstrualne kikuty z marmuru. Trochę tu "pejzażu we mgle" Greka Theo Angelopoulosa, trochę surrealistycznego ekscentryzmu Szweda Roya Anderssona, a trochę powidoków jak najbardziej rosyjskiego Tarkowskiego. Trochę awangardy, trochę realizatorskiego popisu. Trochę komunizmu, a trochę komunału.

Paradoks kina Germana polega bowiem na tym, że jego żelazna konsekwencja twórcza i bezkompromisowa diagnoza Rosji, same są w pewnym sensie "zamarznięte". W "Dowłatowie" razi niepotrzebnie deklaratywna narracja z offu, pojawiająca się w kilku miejscach, by dopowiedzieć oczywistość, domknąć interpretację. Kiedy sam bohater konstatuje zza kadru, że "jest źle, ale mimo wszystko istniejemy", brzmi to już niemalże reakcyjnie. Ironia autorskiego stylu pisma: reżyser nie tylko dokumentuje niemożliwość zmiany, co poniekąd tej możliwości nie dopuszcza. Jego pesymizm podszyty jest do tego nostalgią – to wykwit przedziwnej, dysonansowej miłości/nienawiści. Bo niby nic się w jego Rosji nie zmienia, a jednak tęskni on za tym Dostojewskim

Ale ową pochwałę "istnienia mimo wszystko" można rozumieć również inaczej. Słowa te brzmią przecież z ekranu akurat, gdy Dowłatow błaznuje, jadąc na dachu samochodu; Rosja zamarznięta, ale wciąż można się śmiać. I German w kilku miejscach przełamuje posągowość swojego kina, szuka przestrzeni wolności w delikatnych pęknięciach lodowatej fasady, w humorze. Tak, dominują tu sugestywne obrazy beznadziei: samobójcza próba literata, który podobnie jak Dowłatow nie może doczekać się publikacji; wysypisko manuskryptów, które zamiast do druku idą na szkolną zbiórkę makulatury. Obok nich są jednak scenki prawie że, tuż-tuż, komediowe: choćby wątek pokątnego sprzedawcy wywrotowych książek. Udając agenta bezpieki, Dowłatow zastrasza nieszczęśnika do sporządzenia listy osób czytających "Lolitę", a potem zameldowania się towarzyszom… Kandinsky’emu oraz Malewiczowi, i w odpowiedzi przez widownię przemyka szczery, zdrowy chichot. Oczywiście, German i Dowłatow żerują tu na atmosferze radzieckiej paranoi, ich farsa jest okrutna i grozą podszyta. To jaskółka, co wiosny nie czyni. Ale zawsze coś.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones