Recenzja filmu

Dope (2015)
Rick Famuyiwa
Shameik Moore
Tony Revolori

Lata 90. Reaktywacja

"Dope" sprawdza się jako niezobowiązujące kino kumpelskie, wizualna recenzja minionej epoki i rodzącej się za nią nostalgii, ale jako opowieść o poszukiwaniu własnego głosu i przekraczaniu
To oficjalny koniec epoki, a dla niektórych pewnie i koniec świata. Nostalgia za latami 90. przedostaje się do współczesnej popkultury już nie tylko jako luźna formalna inspiracja czy długo oczekiwany sequel hitu z dawnych lat, ale staje się oficjalną obsesją bohaterów filmu. Troje nastolatków z "Dope" chętnie skorzystałoby z wehikułu czasu. Malcolm, Jib i Diggy grają razem w zespole, fantazjują o czekających ich studiach, dzieląc troski, nadzieje i uwielbienie dla minionej epoki (ze szczególnym uwzględnieniem przeżywającej wtedy złoty okres kultury hiphopowej). Z tej fascynacji budują swoją zbroję, niezbędną nastoletnim geekom próbującym przetrwać w trudnej dzielnicy kalifornijskiego Inglewood, gdzie łatwiej jest zostać dealerem narkotyków i przypadkową ofiarą strzelaniny niż przyszłym absolwentem Harvardu. Stosy VHS-ów, kolorowe BMX-y, stylizowane ubrania i retro fryzury tworzą barykadę, która ma ich chronić i oddzielać od brutalnego świata, ale czas ucieczki się kończy i paczka, chcąc nie chcąc, musi stawić czoła rzeczywistości. Wejść w dorosłe życie i znaleźć własny głos, określić się w sposób dojrzalszy niż poprzez barwne gadżety. Kluczami do dojrzałości będzie seks, narkotyki i przekręt na grubą kasę.


"Dope" to połączenie komedii kryminalnej z kinem inicjacyjnym. Pchany ręką przypadku i swoim nastoletnim libido Malcolm (frontman zespołu oraz filmu) zostanie wplątany w intrygę, która nie grzeszy oryginalnością, ale spełnia swoje zadanie – produkuje zwroty akcji i komiczne sytuacje, przeciągając bohatera przez tor przeszkód, który wymusi na nim "przemianę wewnętrzną". Najpierw chłopak zostaje wrobiony w rolę posłańca pośredniczącego w amorach między gangsterem a piękną dziewczyną, którą sam od pewnego czasu adoruje z dystansu. Chwilę potem, (nie)spodziewanym splotem okoliczności, trafia na imprezę, która kończy się strzelaniną, nalotem policji i ucieczką z plecakiem wypełnionym substancją powszechnie uznawaną za przyjemnie pobudzającą i wysoce nielegalną. A następnego dnia zaczynają zgłaszać się do niego różni niebezpieczni, często uzbrojeni ludzie, którzy wysuwają wobec niego sprzeczne żądania. Nie ma już powrotu do dawnej enklawy, nie da się zamknąć oczu ani przerzucić ciężaru w ręce kogoś innego. Aby ocalić życie i przyszłość, chłopak musi uporać się z ryzykownym towarem, pobierając przy okazji kilka bolesnych i kilka przyjemnych lekcji życia. 

   

Filmowi nie brakuje werwy. Nadmiary reżyserskiej energii rozlewa się tu na lewo i prawo, a aktorzy ratują urokiem osobistym naszkicowanych w uproszczony sposób bohaterów. Nie ma czasu na subtelności, gdy na scenę ciągle wkraczają nowe postaci, wątki przecinają się i krzyżują, a widza co rusz atakuje nowa atrakcja. Taka konstrukcja nie pozwala się nudzić, choć siłą rzeczy w zestawie, w którym każda scena licytuje się z poprzednią na atrakcyjność, zawsze znajdą się jakieś słabsze ogniwa. Pół biedy, że film jest nierówny, gorzej, że te poszczególne fragmenty układają się w dość płaski krajobraz, jakby były osobnymi skeczami, z których żaden nie jest absolutnie niezbędny i nie wynika bezpośrednio z innego. W sensie fabularnym wszystko się niby zgadza, bohaterowie zaliczają kolejne wyzwania i zmierzają konsekwentnie do szczęśliwego finału, ale nie towarzyszą tej drodze pogłębiające się relacje ani rosnące napięcie. Jeśli film nie uwiedzie was w kwadrans, nie zdoła tego uczynić w 90 minut. Wytyczona ręką scenarzysty przemiana wewnętrzna spada na Malcolma niespodziewanie jak kwietniowy śnieg. Film sobie trwa, trwa i nagle kończy się wygłoszonym wprost do kamery przesłaniem, które jakoś niespecjalnie wynika z tego, co przez półtora godziny działo się na ekranie.

Nie byłby to problem, gdyby Rick Famuyiwa nie próbował jednocześnie robić filmu beztrosko zabawnego i refleksyjnie mądrościowego, co mu się tutaj niestety częściej nie udaje, niż udaje.


"Dope" sprawdza się jako niezobowiązujące kino kumpelskie, wizualna recenzja minionej epoki i rodzącej się za nią nostalgii, ale jako opowieść o poszukiwaniu własnego głosu i przekraczaniu społecznych barier film zgłasza pretensje, którym nie jest w stanie sprostać. Temat jest wielki, przesłanie słuszne, ale jeśli poważnie potraktować fabułę, która miota bohaterami od przypadku do przypadku, trzeba reżysera tego słonecznego filmu uznać za mrocznego pesymistę. Droga do wyrwania się z zaklętego kręgu przemocy i bezprawia wiedzie w jego filmie przez przemoc i bezprawie. 
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones