Recenzja filmu

Maczeta (2010)
Ethan Maniquis
Robert Rodriguez
Danny Trejo
Robert De Niro

Latino disco

Ważniejsza od całości jest tu każda konkretna scena. "Maczeta" to, bardziej niż solidny film, 100 solidnych minut kina. Kina, które mogłoby być sprzedawane na kilogramy. A wszystkie oferowane
"Maczeta" to od początku do końca uczciwy interes. Czym jest nowy film Roberta Rodrigueza, wiedzą ci, którzy trzy lata temu widzieli jego fałszywy trailer, urozmaicający podwójny pokaz "Grindhouse'u". Filmowy hołd dla kina exploitation, w Europie podzielony na dwie części, w Ameryce pokazywany był w ramach jednego seansu. W połowie przecinały go zwiastuny filmów o fabułach tak kuriozalnych, że wydawało się, iż w wersji dłuższej niż 5 minut byłyby nie do zniesienia. Jednym z zajawianych tam tytułów była "Maczeta" – opowieść o wściekłym mścicielu z Meksyku, który wyrzyna zastępy wrogów.

Ci, którzy dali się zrobić w balona, spodziewając się po pełnometrażowej "Maczecie" rzeźni przeprowadzonej z powagą i nabożeństwem, nie powinni się nawet do tego przyznawać, bo znaczy to, że dali się nabrać komuś, kto nabrać ich nawet nie próbował. Niejako "dorobiony do trailera"  film niczego nie udaje – jest dalszym ciągiem zabawy w nieskomplikowane kino "atrakcji", pełne groteskowej przemocy, gładkich kobiecych ciał i ironicznego dystansu.

Dziś imponujące wydaje się, że fałszywy trailer zapowiadał film w zasadzie w sposób niemal kompletny. Wydawałoby się, że oglądany dziś, już po premierze "Maczety", powinien pokazywać, ile pracy potrzeba, by z jajcarskiej zajawki zrobić pełnometrażowy film. Oczywiście, w klipie sprzed trzech lat brak gwiazdorskich rodzynków i pobocznych wątków, ale udało się w nim zawrzeć nie tylko linię fabularną i kluczowe postaci, ale nawet konkretne sceny i ujęcia. Że twórca "Od zmierzchu do świtu" jest dobry w reprodukcjach, wiadomo co najmniej od "Sin City", gdzie wyśmienicie kopiował kadry Franka Millera z komiksowego oryginału. Jednak inne atuty, które pozwoliły mu zrobić karierę w Hollywood i zdobyć tam opinię postmodernistycznego geniusza i bliźniaka Tarantino, są trudniejsze do uchwycenia.

"Maczeta" przypomina to, o czym wiadomo od dawna, ale co warto powtarzać sobie czasem jak mantrę – Rodriguez to nie Tarantino. Ścieżki obu panów ("chłopcy" to już jednak całkiem wyrośnięci i mocno po czterdziestce) przecięły się w kilku punktach, co najczęściej wiązało się ze wspólnym upodobaniem do kina klasy B. Uchodzą za przyjaciół i pewnie w młodości zarzynali na VHS-ach te same filmy, ale to jednak twórcy z dwóch różnych półek. Tarantino od zawsze bawi się emocjami widzów, Rodriguez gra w otwarte karty. Jego talent to wyczucie filmowej formy. Rozwiązania estetyczne i fabularne zdaje mu się podsuwać wewnętrzny ośmiolatek – bezczelny, kreatywny i całkowicie pochłonięty dobrą zabawą. Z materiału, który nie powinien dawać żadnej nadziei na film, potrafi poskładać porządny seans zapewniający skłonnym do zabawy z ośmiolatkiem sporo radochy.

Danny Trejo, który często gra w filmach z cyfrą w tytule ("Alone In the Dark 2", "Od zmierzchu do świtu 3", "Kruk 4") i w ogóle często gra (15 tytułów w samym roku 2010), ma tu swoje kozackie wąsy, długie plewy i oczywiście maczetę, co czyni z niego ożywiony i siejący śmierć stereotyp meksykańskiego killera. Przeskakuje z aktorskiego planu trzeciego na pierwszy, by pomścić krzywdy latynoskich mieszkańców USA, którzy też często są zmuszani do odgrywania w społeczeństwie ról trzeciorzędnych.  Ale – jak to często z tytułowymi bohaterami bywa – sam w sobie jest raczej nijaki. Jest pustym miejscem w fabule, w którym widz traktujący film na serio mógłby umieścić siebie, tak jak umieszcza się głowę w fotograficznej makiecie, by poudawać przez chwilę, że było się  w Alpach czy na Hawajach.

Kogo bawią próby rewitalizacji grindhouse'u, kto widział Stevena Seagala w dziesiątkach filmów, ale jeszcze nigdy z różową kataną w dłoni, dla kogo rozebrana komputerowo Jessica Alba jest ważkim osiągnięciem X muzy – powinien bawić się dobrze. Ci, którzy konwencję znają i nie podziwiają, niczego nowego tu nie znajdą. Rodriguez opowiada swoją absurdalną historyjkę w lekki i przyjemny sposób. Nie jest tak, że z filmowego napięcia nie można odessać się od ekranu. Można, co niektórzy (np. palący albo karmiące matki) mogą poczytać sobie za zaletę. Ważniejsza od całości jest tu każda konkretna scena. "Maczeta" to, bardziej niż solidny film, 100 solidnych minut kina. Kina, które mogłoby być sprzedawane na kilogramy. A wszystkie oferowane przystawki – jak występ Roberta DeNiro czy społeczny temat (kłopoty i solidarność emigrantów) – zaskakująco dobrze do tej "porcji", którą serwuje twórca "El Mariachi", pasują.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Pomysł narodził się wraz ze zrealizowanym wespół z Quentinem Tarantino dyptykiem pod nazwą "Grindhouse".... czytaj więcej
Takiej ilości krwi tryskającej z ekranu nie widzieliście nawet w najbardziej makabrycznym horrorze. Pana... czytaj więcej
Nie ukrywam, że Robert Rodriguez to jeden z moich ulubionych reżyserów współczesnego kina. To człowiek... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones