Recenzja filmu

Redwood (2017)
Tom Paton
Mike Beckingham
Tatjana Nardone

Lepiej nad morze

Paton nie ma za grosz wyczucia dramaturgii, żeby zapleść intrygę, bo gdyby jeszcze ta przedłużona introdukcja miała posłużyć nakreśleniu ludzkich sylwetek na tyle wypchanych osobowością, że
Jakbym miał porzucić na chwilę swoją niepisaną zasadę, że nie zdradzam nic, czego nie pokazał zwiastun (albo otwierający film kwadrans), musiałbym przeskoczyć od razu do czterdziestej którejś minuty, bo ta górska wyprawa jest nudna jak górska wyprawa. O ile jednak od łażenia po ścieżkach i stokach wymaga się owego spokoju i błogiej monotonii, o tyle dobry horror powinien chwycić za gardziel, przeciętny przelecieć gładko jednym okiem i wylecieć drugim, a słaby imitować emocje odczuwane podczas oglądania na Snapchacie relacji ze spaceru znajomego po lesie. Zapewne to niepatriotyczne rzucać pomidorami wyrwanymi z polskiej ziemi, skoro "Redwood" nakręcono nieopodal Jeleniej Góry i Karkonosze udają tu słynny amerykański rezerwat przyrody (ale przyznać trzeba, że to pocztówka godna i sprawiedliwa), lecz sumienie nie pozwala inaczej, jak przestrzec przed autorskim filmem Toma Patona niczym upartego mieszczucha przed czarnym szlakiem.

Chciałbym móc rzec, że dość już tego lania wody zwanego eufemistycznie słowem wstępu – od niemiłosiernie przydługich ekspozycji jest przecież Paton – i czas na konkrety, ale feler polega na tym, że "Redwood" nie operuje konkretami. Próbuje się tu straszyć nie, dajmy na to, skutecznie zastosowanymi środkami formalnymi, chociażby i tymi już do cna wyeksploatowanymi przez gatunek, ale samym cieniutkim konceptem; lęk wywołuje nie klimat osaczenia, nie jump scare'y, nie muzyka, lecz aroganckie przeświadczenie reżysera, że wszystko to, co prowadzi do ostatniego aktu, jest nieistotne. Paton nie ma za grosz wyczucia dramaturgii, żeby zapleść intrygę, bo gdyby jeszcze ta przedłużona introdukcja miała posłużyć nakreśleniu ludzkich sylwetek na tyle wypchanych osobowością, że fabularny twist (może to za dużo powiedziane, raczej zmiana tonacji) kazałby nam kibicować Beth i Joshowi. Ale nie. Ciśnienie podnosi tu zakończony fiaskiem reżyserski mozół.

Próby uatrakcyjnienia tego spaceru po karkonoskim plenerze raz przez nasączone popkulturowymi odniesieniami przekomarzanki, raz przez zapychające czas, imitujące "poważne rozmowy o życiu" (młodzi wybrali się bowiem na przechadzkę, aby Josh choć na chwilę oderwał się od czarnych myśli o białaczce), które przypominają raczej dialogi z reklam proszku do prania, spełzają na niczym. Paton tylko drży, żeby wystrzelić z armat o przydługich lontach, święcie przekonany, że ma asa w rękawie. Ale prochu i kul nie wystarcza na długo, stąd to sztuczne przeciąganie pierwszego aktu. Bo kiedy już na ekranie pojawiają się wyczekiwane, zapowiadane oficjalnym opisem dystrybutora wampiryczne stwory (albo jakaś na ich temat wariacja; domyślić się nie idzie, cóż to za maszkary, wyjaśnienie pada dopiero z ust drugoplanowego bohatera), pary nie starcza na długo – bach, łup, gruch i po krzyku. Ograniczenia budżetowe nie pozwoliły zapewne na dłuższą zabawę w kotka i myszkę, szczególnie że akurat charakteryzacja i efekty są tutaj na niespodziewanie wysokim poziomie i Paton szybko wyprztykał się z amunicji. Dlatego te nieliczne przyzwoite momenty "Redwood" mają posmak wpisu do portfolio i niewiele wspólnego z przemyślanym, dozującym napięcie i operującym odpowiednim tempem kinem grozy.

Tylko pozornie łatwiej pisze się o marnych horrorach niż o tych dobrych. Bo o ile coś jest koncertowo spierdzielone, wtedy punktować można jak niegdyś młodziutki Mike Tyson punktował Sammy'ego Scaffa, ale kiedy trafi się na film kompletnie nijaki, człowiek odbija się od niego niczym rzucona finka od kryjącego się pod ziemią kamienia. Logiczniej wtedy posługiwać się definicją przez zaprzeczenie, pisać o tym, czym film nie jest, a nie o tym, czym jest. Inercja reżysera to bodaj największa bolączka "Redwood", bo skoro można Patona obwinić również za miałkość scenariusza, który ograniczył się chyba tylko do lakonicznego "krok tu, krok tam, rozmowa o niczym", trudno znaleźć dlań jakiekolwiek usprawiedliwienie. Szczególnie dzisiaj, kiedy horror niezależny ma się dobrze, a kolejni twórcy udowadniają, że wyświechtany frazes o wyższości pomysłu nad budżetem nie jest jedynie tłumaczeniem producenta-dusigrosza. Paton ani na moment nie pochyla się nad swoim eksperymentem z mitem wampirycznym, przylepia stworom do czoła konkretną etykietkę powodowany czystym widzimisię. Brak tu gatunkowej refleksji.

"Redwood" zapowiada się jak kino survivalowe, gdzie bezkresne leśne ostępy okażą się klatką o grubych pniakach robiących za żelazne pręty, lecz ostatecznie wygląda niczym byle jaka krótkometrażówka, do której dokręcono niemal godzinę materiału. Tylko tych Karkonoszy żal.
1 10
Moja ocena:
3
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones