Recenzja filmu

Wieża. Jasny dzień (2017)
Jagoda Szelc
Anna Krotoska
Małgorzata Szczerbowska

Mała apokalipsa

Jedno jest pewne: niezależnie, czy film ten będziecie odbierać na poziomie czysto zmysłowym, czy też macie zamiar bawić się w głębsze interpretacje, ostatnie kadry "Wieży. Jasny dzień" prędko nie
"Cicha noc" Piotra Domalewskiego, "Atak paniki" Pawła Maślony oraz właśnie "Wieża. Jasny dzień" Jagody Szelc. Trzy, mające swoją premierę w Gdyni debiuty, które (nie boję się tego stwierdzenia) zmieniły oblicze polskiego kina. Pierwszy z wymienionych obrazów, reklamowany jako poczciwa świąteczna komedia, okazał się jednym z bardziej przygnębiających dramatów o kondycji współczesnego Polaka. Drugi – reżysersko – montażową petardą, obłędnie zabawną, precyzyjną, wielowątkową konstrukcją na miarę "Magnolii" Andersona. Jagoda Szelc tymczasem wzięła się za (co prawda przede wszystkim psychologiczny, ale jednak) horror, gatunek, który na naszym rodzimym podwórku nie pojawia się praktycznie wcale. I to właśnie jej film, owiany aurą tajemnicy przed i po premierze, zdaje się być najlepszym materiałem do dyskusji.

Fabuła startuje w momencie, w którym Mula (Anna Krotoska) przygotowuje się do wyprawienia pierwszej komunii, wychowywanej przez siebie Niny. Wśród gości jest jej siostra – Kaja (Małgorzata Szczerbowska), biologiczna matka dziewczynki, której ostatnie 6 lat życia stoją pod znakiem zapytania. Choć kobieta początkowo nie wydaje się być zainteresowana odzyskaniem córki, jej intencje nie są do końca jasne. Małomówna i osamotniona, sprawia wrażenie kompletnego przeciwieństwa swojej skupionej na "tu i teraz" siostry. Znacznie bardziej od relacji towarzyskich z resztą domowników, interesują ją melancholijne spacery i kontemplacja okolicznej przyrody. Różnica w osobowości tych dwóch kobiet, połączona z serią nie do końca jasnych wydarzeń, doprowadzi do konfliktu.


Szelc nie spieszy się tu z odkrywaniem kart. Większość filmu zajmuje jej właśnie odmalowanie psychologicznych relacji pomiędzy zgromadzonymi w domu na odludziu członkami rodziny i wychodzi jej to nadzwyczaj dobrze. Wśród praktycznie nieznanych aktorów, wszyscy grają czysto i równo, a dialogi wypadają tak naturalnie, że mogą się u was pojawić przebłyski z waszych uroczystości rodzinnych. Choć na papierze sytuacja wydaje się idealna – otoczeni przez piękną przyrodę Kotliny Kłodzkiej bohaterowie spędzają razem czas na opowiadaniu sobie historii z przeszłości i niewybrednych żartów, co jakiś czas na ekranie widzimy rzeczy jasno sygnalizujące, że świat przedstawiony tylko na pierwszy rzut oka wydaje się rajem. Już w pierwszej scenie, niczym w Kubrickowskim "Lśnieniu" pocztówkowe ujęcia samochodu jadącego przez górskie krajobrazy zostają skontrastowane ze złowrogą muzyką. Dalej jest już tylko bardziej niepokojąco – niezdolna do samodzielnego funkcjonowania babcia, nagle zdrowieje i z miejsca zmienia się w duszę towarzystwa, pies nie wydaje się być zwykłym psem, a stojące na skraju lasu drzewo spowija się kłębami czarnego dymu. Godny Michaela Haneke podskórny niepokój, jaki utrzymuje się przez cały seans, wynika właśnie z tych niezidentyfikowanych zakłóceń - wiemy, że coś jest nie tak, ale nie wiemy dokładnie co. Jakby gdzieś pod powierzchnią tych najzwyklejszych w świecie gór, pulsowała metafizyczna magma, która coraz bardziej pragnie wydostać się na powierzchnię.


W ostatnim akcie "Wieży..." jesteśmy świadkami dość przerażających wydarzeń – mistyczne siły zaczynają bezpośrednio ingerować w życie bohaterów, dochodzi do swego rodzaju apokalipsy. Jednak nawet wtedy tylko niektóre karty lądują na stole. Po seansie nie sposób złożyć w całość wszystkich elementów, z jakich składa się film, dojść do tego, co się tak naprawdę wydarzyło. Jedni powiedzą, że to tania manipulacja, która ma na celu wzbudzenie w widzach reakcji typu "nie rozumiemy, więc jesteśmy za mało inteligentni". Ja patrzę na to pod innym kątem. W jednym z wywiadów Jagoda Szelc mówiła: "Chciałam zrobić maszynkę do uwalniania widzów od łatwych interpretacji na rzecz przypomnienia im, że mogą myśleć, co chcą." I właśnie takie spojrzenie na "Wieżę..." (i na sztukę w ogóle) - nie jak na tajemniczy szyfr z jednym prawidłowym rozwiązaniem, a puzzle, które można układać w dowolnych konfiguracjach – wydaje się najsprawiedliwsze. Jedno jest pewne: niezależnie, czy film ten będziecie odbierać na poziomie czysto zmysłowym, czy też macie zamiar bawić się w głębsze interpretacje, ostatnie kadry "Wieży. Jasny dzień" prędko nie znikną z waszej pamięci.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Spodziewałem się bardzo wiele, a dostałem bardzo mało. Nie lubię filmów, które udają, że chcą powiedzieć... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones