Recenzja filmu

Raz się żyje (2018)
Nash Edgerton
David Oyelowo
Charlize Theron

Masochiści z kartelu

W filmie zaplanowanym jako produkcyjniak nawet cała schematyczność wydaje się niespójna, trochę na zasadzie: wiemy do czego zmierzamy, ale wrzućcie jeszcze to, i może trochę tego, i jeszcze paru
Do wszystkich gringos: mamy narkobiznes, obcinamy palce, a każdy obywatel - żeby legalnie kupować alkohol i chodzić na wybory - musi chociaż raz uprowadzić zagranicznego turystę. Ładnie to u nas bywa tylko w trakcie ulicznej fiesty. No i w barach. Jeśli Hollywood stale karmi widzów podobnymi "pocztówkami" z Meksyku, nie dziwmy się później, że stereotypy powiela nawet sam prezydent USA (no dobra, żartuję, mówimy jednak o Donaldzie Trumpie). A "Raz się żyje" to przecież nie "Sicario", a komedia z cyklu "życiowy nieudacznik kontra niesprzyjające okoliczności". Twórcy (reżyseruje Nash Edgerton) prawdopodobnie zaczęli zabawę od spisania własnych pomysłów miłą dla oka prozą - miało być śmiesznie, sensacyjnie i przewidywalnie. Niestety, skończyło się tylko na tym ostatnim przysłówku.



Przede wszystkim nie sprawdza się David Oyelowo - szekspirowski aktor, wspaniały jako Martin Luther King w "Selmie"  - w archetypowej roli uczciwego, lecz naiwnego prostaczka. Oyelowo gra Harolda, pracownika korporacji farmaceutycznej, który z dnia na dzień odkrywa, że po latach harówy ma zostać wysiudany z firmy bez grosza przy duszy. Cały korpo-przekręt dotyczy między innymi interesów z kartelem narkotykowym, a bohater, działając od lat jako biznesowy łącznik z Meksykiem, postanawia skorzystać z zamieszania i nie tylko zgarnąć dla siebie nieco gotówki, ale też dokonać zemsty na dwulicowym szefie, jego współpracownicy oraz własnej niewiernej żonie. W tym celu finguje własne porwanie, co - jak uczą żelazne reguły gatunku - nieuchronnie prowadzi do całego festiwalu porwań zupełnie realnych. Już za chwilę Haroldowi będą deptać po piętach naprawdę "grubi" zawodnicy, ten z kolei zachowa zupełnie poważną, niepasującą do konwencji twarz.



Brytyjsko-nigeryjski aktor zdecydowanie nie uniósł komediowej sztangi. Więcej - twórcy nie zapewnili mu żadnej asekuracji, żadnego sensownego tła czy ramy. Dialogi są słabo napisane, sytuacje nakreślono sztampowo, w sposób "rwany" i bez puenty, z kolei pozostali bohaterowie to już gatunkowe kopiuj/wklej. Harold roztacza wokół siebie atmosferę porażki, płaczliwej naiwności, melancholii - i jest w tym bardzo autentyczny, tak jakby Oyelowo grał nie błazna, lecz Hamleta. Wierzymy w serię życiowych tragedii, które spadają na bohatera w jednym momencie, trochę jak na biblijnego Hioba; wierzmy w jego ciężką pracę, uczciwość, prostoduszność, za które należy mu się długie życie na rajskiej wyspie z milionem dolców w kieszeni. Tylko co z humorem? Gdzie go szukać? W nagłych atakach paniki Harolda - na widok igły czy pistoletu (to raczej wzmacnia wizerunek smutnego niedojdy)? W afrykańskim akcencie (to byłaby już gruba rasistowska przesada)? A może w ogóle poza Haroldem - na przykład w "sucharach" narkotykowego bossa, który za słabą znajomość dyskografii Beatlesów daje kulkę w łeb (he he he...)? Albo na złotym kolczyku Charlize Theron w roli przełożonej, która dla kariery zajrzy w każdy rozporek, oszpeci każdą rywalkę, a podwładnych spuści w brudnym klozecie?



Wizerunek korporacji i udanego american dream zapewnia zresztą kolejny ból w lędźwiach - wychodzi na to, że z systemem generalnie wszystko ok, tylko ludzie czasami nawalają, chciwość ich zaślepia, źli są po prostu, no, taka zwyczajna proza życia. Migranci z Afryki - jak nasz nieszczęśnik Harold - niech lepiej przejdą w tryb chilloutu, nie biorą wszystkich przechwałek i obietnic szefa na serio, a najlepiej – od razu poszukają szczęścia na jakiejś fajnej wysepce z bananowcami (he he he...). I nie bijcie twórców za tekturowy meksykański kartel - to miał być tylko taki pretekst, równie dobrze mogli wziąć polskich "pierogarzy" z Greenpointu albo rosyjskich dresów w ładach. W filmie zaplanowanym jako produkcyjniak nawet schematyczność wydaje się niespójna (o ile to w ogóle możliwe), trochę na zasadzie: wiemy do czego zmierzamy, ale wrzućcie jeszcze to, i może trochę tego, i jeszcze paru nowych bohaterów, o, a ten ma fajną brodę, a tamten śmiesznie się kiwa. Aż przypomina się stare meksykańskie przysłowie: jeśli chcesz żyć krótko, za to treściwie, nie wchodź dwa razy do tej samej rzeki. A już na pewno nie z takimi gringos.
1 10
Moja ocena:
4
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones