Recenzja filmu

Wilde Maus (2017)
Josef Hader
Josef Hader
Pia Hierzegger

Mysz w pułapce

Większość zarysowanych przez Hadera sytuacji wisi w próżni, jakby reżyser nakreślił je w formie pobieżnego szkicu i oczekiwał, że dalej będą kiełkować samoistnie. Nic z tego. Znajdziemy tu
Jakie koszmary śni austriacki burżuj, kiedy w środku nocy zrywa z siebie przesiąkniętą potem kołderkę? Odpowiedź może być tylko jedna: koszmary o deklasacji. Z dnia na dzień siły piekielne obcinają etat, wyrzucają z pięknej kamienicy w centrum Wiednia i każą odbijać się bez celu od ściany do ściany. Nie oszczędzają nawet samochodu. W taką mroczną fantazję wrzuca swojego bohatera Josef Hader – reżyser "Wilde Maus" i jednocześnie odtwórca głównej roli w tym gorzkim komediodramacie. 

Jego Georg – do niedawna wzięty krytyk muzyczny – doskonale pasuje na współczesnego Hioba: ma oblicze typowego inteligenta, kompleks ofiary i dłonie niesplamione fizyczną pracą. Aż ma się ochotę zedrzeć z jego twarzy ten ironiczny uśmieszek samozadowolenia: spuścić z nieba wszystkie egipskie plagi i zobaczyć, jak poradzi sobie z wielokrotnym upokorzeniem. Problem w tym, że ogołocenie bohatera z klasowej godności nie przynosi w "Wilde Maus" żadnej nowej (i ciekawej) perspektywy, nie daje też ukojenia – przede wszystkim widzowi. Większość zarysowanych przez Hadera sytuacji wisi w próżni, jakby reżyser nakreślił je w formie pobieżnego szkicu i oczekiwał, że dalej będą kiełkować samoistnie. Nic z tego. Znajdziemy tu wprawdzie kilka zabawnych scen i parę dających do myślenia momentów, ale to zdecydowanie zbyt mało, żeby przedstawić przekonujący portret zmierzchającego stylu życia austriackich mieszczuchów. 

I nie tylko życia – "Wilde Maus" to również film o kryzysie tradycyjnego dziennikarstwa. Georg traci pracę w redakcji dużego dziennika, bo nikt nie chce już czytać obszernych i ciętych tekstów o muzyce klasycznej. Zwycięstwo ekonomii klikalności nad wysublimowanym piórem bohater odbiera jako osobistą potwarz: zamiast zwalić wszystko na Zeitgeist, z dziecięcym uporem mści się na byłym szefie, wymyślając coraz to nowe sposoby na uprzykrzenie mu życia. Oszukuje przy tym i siebie, i całe otoczenie: codziennie rano wstaje do pracy, siada na ławce w pobliżu wiedeńskiego lunaparku i czyta gazetę. Tutaj, szukając ukojenia we własnej rozpaczy, nieoczekiwanie zaprzyjaźnia się z kierowcą kolejki parowej dla turystów. Mocny facet, który "żadnej pracy się nie boi", zostaje wspólnikiem Georga – i od piwa na ławce, i w realnym biznesie.  

Jest w tej relacji coś z inteligenckiej chłopomanii – podszytej protekcjonalizmem fascynacji tym, co ludowe. Bezrobotny krytyk muzyczny może przejrzeć się w oku nowego przyjaciela i utwierdzić we własnej społecznej wyższości – pewnie i jest nieprzystosowanym do życia neurotykiem, ale przynajmniej zna języki i potrafi odróżnić operę od Singspiel. Wątki międzyklasowej solidarności – miejscami zabawne jak w dobrej czeskiej komedii – byłyby zapewne najciekawszym punktem filmu, gdyby nie fakt, że Hader nieoczekiwanie skręca w zupełnie inne rejony. Georg niczego się nie uczy, nie potrafi uznać własnej porażki, przekuć nowej sytuacji w jakiś produktywny efekt końcowy. Jego reakcją na bezrobocie jest instynktowna, pełna frustracji niezgoda – nie rewolucyjna, niosąca ze sobą jakiś kreatywny potencjał, raczej taka, która sprowadza na bohatera ostateczne upokorzenie. To nie Toni Erdmann, rozbrajający korporacyjną bombę za pomocą ironii, ale oszalały z nienawiści i strachu klaun-mściciel – zupełnie niezabawny. Poczytuję to za największą przewinę reżysera: wszystkie przedstawiane w filmie sytuacje, w założeniu śmieszno-straszne, idą po linii najmniejszego oporu. Georg kupuje w sklepie wielką rybę – wiemy, co się wydarzy. Uczy się strzelać – wiemy, co się wydarzy. Okłamuje żonę (w narracji równoległej obserwujemy jej zmagania z neurotycznym mężem) – wszystko będzie jasne już za kilka, kilkanaście minut. Nie ma tutaj niczego, co przełamałoby narracyjną rutynę. Jeśli nawet bohatera spotyka ostatecznie dotkliwa kara, to na zgliszczach jego burżujskich przekonań i odruchów nie wyrośnie żadna interesująca utopia. Nawet sama kara będzie jedynie powtórzeniem najbardziej staroświeckich, romantycznych klisz "upadku z twarzą", jakby to wszystko zaplanował wyjątkowo zblazowany nastolatek.     
 
Dlatego idealnym komentarzem do "Wilde Maus" jest fotos wybrany przez niemieckiego dystrybutora do promocji filmu. Nagi Georg siedzi po turecku w dziurze wygrzebanej w śnieżnej zaspie. Bijąca po oczach biel jest jak czysta karta, na której bohater może zapisać wszystkie alternatywne narracje na swój temat – przetestować przynajmniej niektóre z nich i, w tej nagości, na granicy upodlenia, narodzić się na nowo. On jednak, zdaje się, woli trwać w utartej konwencji, z przypiętą od ucha do ucha gombrowiczowską gębą. A wraz z nim – i tu już żal nieukojony – upupiony zostaje również reżyser i jego film.       
1 10
Moja ocena:
5
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones