Recenzja filmu

500 dni miłości (2009)
Marc Webb
Zooey Deschanel
Joseph Gordon-Levitt

Nie każdy dzień w życiu ma znaczenie

"Większość dni w roku jest nieistotnych, nie niosą za sobą żadnych wspomnień – takie zdanie pada w opisywanym filmie. Są jednak dni, w których dzieją się rzeczy, które na dłużej zapadają nam w
"Większość dni w roku jest nieistotnych, nie niosą za sobą żadnych wspomnień – takie zdanie pada w opisywanym filmie. Są jednak dni, w których dzieją się rzeczy, które na dłużej zapadają nam w pamięć. Pamiętam dzień, w którym się zakochałem, pamiętam pierwsze spotkania, wreszcie pamiętam, kiedy doszło do rozmowy i zawiązania naszego związku. Niestety pamiętam też datę rozstania. Na pewno zapamiętam również dzień, w którym obejrzałem film o sobie, o moim związku, o tym, co przeżywałem" – "500 dni miłości". Nie wierzcie opisowi dystrybutora, który głosi, że jest to "zwariowana komedia romantyczna o młodej kobiecie, która nie wierzy w miłość, dopóki nie spotyka na swej drodze chłopaka, gotowego na wszystko, by zdobyć jej serce". To duże i krzywdzące uproszczenie. Ten film to coś znacznie więcej, niż "zwariowana komedia romantyczna". Nie zdradzając zbyt wiele z fabuły: rzecz polega na tym, że spotykają się dwie osoby. Dwie różne osoby, chociaż mają też kilka rzeczy wspólnych. Mówiąc w skrócie, ON (Joseph Gordon-Levitt) zakochuje się w NIEJ (Zooey Deschanel) miłością ślepą, nie dostrzega jej wad. Ci z nas, którzy przeżyli coś podobnego, na pewno nie będą dziwili się postępowaniu głównego bohatera.  Do tej pory wszystko brzmi jak w przeciętnej komedii romantycznej, dalej wkracza jednak życie, które pokazuje, że ludzie, jakbyśmy ich nie kochali, mają również swoje wady i – niestety – nie zawsze jest tak, jakby człowiek sobie wymarzył. Okazuje się, że konfrontują się inne oczekiwania, inne doświadczenia, inne myśli, co prowadzi do rozstania. I tak właśnie zaczyna się film. Reżyser (fantastyczny debiut Marca Webba!) swobodnie przeskakuje między wydarzeniami z tytułowych pięciuset dni miłości. Rozpoczyna dniem 488., aby później cofnąć się do pierwszego dnia znajomości Toma i Summer. Opowiadana historia nie zaskakuje oryginalnością, jest jednak fantastycznie poprowadzona i bardzo prawdziwa (przez co różni się od typowych, schematycznych komedii romantycznych). Reżyser pokazuje tylko wybrane dni historii – zgodnie z zasadą, że nie wszystkie dni w naszym życiu mają znaczenie – wybierając tylko te najważniejsze, które mogą pokazać nam coś nowego w historii bohaterów. Dobrym pomysłem było zastosowanie rysunkowych przerywników informujących, którego dnia dotyczy akcja przedstawiona na ekranie. Do tego przerywniki te naprawdę zrobione są z klasą. Film jest świeży – co jakiś czas pojawia się coś, co odróżnia go od przeciętnych, "zwykłych" filmów. Reżyser miał głowę pełną pomysłów i – co najważniejsze – świetnie je wykorzystał. Ludzie wyjaśniający, czym jest dla nich miłość patrzący prosto w oko kamery w czarno-białej tonacji, czy podzielenie ekranu na "oczekiwania" i "rzeczywistość" pokazują, że nawet w XXI wieku można nakręcić film z pomysłem, różniący się od zalewającej nasze kina szarej masy przeciętnych filmów. Nie wystarczą pomysły – trzeba jeszcze wiedzieć, jak je zrealizować. Marc Webb zrobił to świetnie. Aktorsko film nie powala, ale nie ma też do czego się przyczepić. Zooey Deschanel olśniewa swoją urodą i magicznymi oczami, gra poprawnie, podobnie jak Joseph Gordon-Levitt. Nietrudno odczytać na ich twarzach emocje, wszystko jest zagrane prawidłowo, widać, że aktorzy dobrze się rozumieją. Postaciom drugoplanowym również nie można niczego zarzucić. Jest po prostu dobrze. To, co najbardziej mnie zaskakiwało wraz z kolejnymi minutami filmu, to fakt, że czułem się, jakbym oglądał film o sobie. Dosłownie co kilka minut dziwiłem się "skąd oni wiedzieli, że to dokładnie tak ze mną/z nami było?!". Myślę, że to jest główny atut filmu – z Tomem można się utożsamić. Wraz z bohaterem czujemy radość, chcemy zatańczyć obok niego w scenie rodem z musicalu, cieszymy się wraz z nim, czujemy się przygaszeni, gdy widzimy, jak nie chce mu się wstawać z łóżka, z jak wielkim trudem idzie do pracy, jak nie może przestać myśleć o Summer. Jednocześnie w głowie pojawiają się osobiste wspomnienia i myśli. Wiele osób ma właśnie takie odczucia – że ogląda film o sobie. To świadczy o sile tego filmu, o tym, że nie jest to jakaś fikcyjna, wymyślona historyjka, która musi się sprzedać. Sprzedaje się właśnie dlatego, że jest taka prawdziwa i odwołuje się do naszych osobistych doświadczeń. A sceny, które oglądamy są czasami naprawdę przerażająco podobne do tych, których doświadczaliśmy w życiu. W filmie towarzyszy nam świetna muzyka, dobrze dobrana do atmosfery filmu. Moją uwagę zwróciły przede wszystkim piosenki Reginy Spektor i piosenka kończąca film – "She’s got you high". Opowiadana historia jest dobrze i z wyczuciem prowadzona do samego końca, bez jakichś zgrzytów, które by nie pasowały i mogłyby psuć odbiór filmu. Widzimy zwykłego chłopaka i zwykłą dziewczynę, historię, która mogła spotkać (lub już spotkała) wielu z nas. Film obfituje w piękne sceny (zdjęcia odpowiednio przygaszone, bądź tchnące życiem), często podczas seansu zdarza się uśmiechnąć bądź zasmucić, obraz Marca Webba wyzwala w nas uczucia i emocje i odpowiednio oddziałuje nie pozostawiając widza obojętnym. Praktycznie brakuje temu filmowi słabych punktów. Na pewno jest to dla mnie największa filmowa niespodzianka mijającego 2009 roku. Polecam.
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nakręcić ciekawą ioryginalną komedię romantyczną w dzisiejszych czasach to nie lada wyczyn. A mimo tego... czytaj więcej
"Miłość jest jak fala – czasem się zbliża, a czasem oddala". Takie właśnie może być pierwsze wrażenie... czytaj więcej
On - niespełniony architekt, pracujący aktualnie w firmie produkującej kartki okolicznościowe i trudniący... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones