Recenzja filmu

Nikt nie patrzy (2017)
Julia Solomonoff

Niewidzialny

Reżyserka Julia Solomonoff nieźle chwyta uwikłanie amerykańskiej kultury – obecne wbrew pozorom również w demokratycznym nowojorskim tyglu – w uprzedzenia rasowe, etniczne i płciowe. Dzięki temu
Jak to w końcu jest – anonimowość to bardziej przekleństwo czy błogosławieństwo? Nowy Jork – ten z tysiąca mniejszych i większych filmów – pomaga zniknąć w wielokulturowym tłumie i zbudować siebie jeszcze raz, od zera. Ale fakt, że nikt nie patrzy, może być równie dobrze źródłem cierpień: w końcu do pomiaru własnej wartości wykorzystujemy głównie cudze spojrzenia. I Nico, telenowelowy aktor z Argentyny i świeżo upieczony nowojorczyk, żyje właśnie w takim poczuciu rozdarcia między rozpoznawalnością pozostawioną w Buenos Aires a resetem, który daje Wielkie Jabłko. Próbuje wpasować się w wielkomiejski strumień, potraktować własną "szarość" jako wyzwanie, ale metropolia ciągle stawia go do parteru i zawstydza. I byłoby w tym uniwersalnym doświadczeniu emigranta coś na wskroś banalnego, gdyby nie dwa drobiazgi. Po pierwsze, "Nikt nie patrzy" to Guillermo Pfening jako Nico – zero hipstera z pocztówki, sto procent rozterki, emocji i aktorskiej trójwymiarowości. Po drugie, reżyserka Julia Solomonoff nieźle chwyta uwikłanie amerykańskiej kultury – obecne wbrew pozorom również w demokratycznym nowojorskim tyglu – w uprzedzenia rasowe, etniczne i płciowe. Dzięki temu jej film to nie tylko ciąg kameralnych scenek rodzajowych z życia klasy średniej, ale szersza refleksja nad źródłami wielkomiejskiego wyobcowania. 

Nico jest w szanującej proste definicje Ameryce istotą trudną do zaklasyfikowania. To Latynos, ale blondyn; Europejczyk z wyglądu, ale z mocnym, latynoskim akcentem. Przemysł filmowy taką niedookreśloność skazuje na banicję, spycha do roli półproduktu, bo im słabiej wpisujesz się w jakiś stereotyp, tym mniej castingów możesz obskoczyć. Zaprzyjaźniona producentka od razu wykłada przed bohaterem karty na stół: albo przefarbujesz włosy na czarno i pozbędziesz się dumy, albo będziesz smażył placki w barze. Nico ima się więc różnych dodatkowych fuch: dorabia jako barman, uprawia drobny handel, opiekuje się dzieckiem znajomej. Ale na marginesie wielkiego świata również trwa koncert spojrzeń. Latynoskie nianie z placu zabaw nie mogą uwierzyć, że bohater jest Argentyńczykiem – nie mówiąc już o amancie z opery mydlanej – bo przecież żaden maczo nie dałby się tak upupić. Nico to zdeklarowany gej, ale z wyjątkowo lekką ręką do dzieci, więc mąż przyjaciółki co rusz walczy z nim o granice samczego terytorium. Pozostawiony w Argentynie kochanek chciałby miłości, ale najlepiej w toalecie na lotnisku, tak żeby w ojczyźnie nikt nie zauważył. Kołowrót widzialności/niewidzialności kręci się bez ustanku, a Nico w żadnej z ról nie czuje się jak u siebie. Testuje kolejne stereotypy: jurnego geja, statecznego białasa z klasy średniej, typowego Latynosa, tułającego się po ulicach kolorowego hipstera. Efekt jest łatwy do przewidzenia: po licznych próbach dopasowania jego tożsamość rozpada się jak przypalone burrito. 

U Solomonoff po tyłku dostają też obiegowe fantazje o multikulturowej metropolii. Nowy Jork nie jest w filmie ani przestrzenią wolności, ani gigantyczną sceną dla indywidualistów, a raczej dużą wioską z nudną kołtunerią, pozerstwem i ciasnymi klitkami z airbnb. Legendarny kosmopolityzm nowojorczyków okazuje się przywilejem, wypadkową miejsca urodzenia, grubości portfela i łutu szczęścia. W takich warunkach z każdego, nawet najbardziej nadmuchanego ego gwałtownie schodzi powietrze. Jeżeli przyjechało się tutaj po to, żeby zostać odnalezionym i docenionym, to co robić, kiedy tkwi się w cieniu? Jak żyć, kiedy pielęgnowane przez popkulturę oczekiwania rozmijają się z rzeczywistą ofertą, a większość miejsc na scenie zaklepali lepiej ustawieni? Pokusa widzialności cały czas jednak pęcznieje i napiera – i w końcu staje się obojętne, czy gramy typowego Latino na castingu do serialu, czy przed kamerą przemysłową. Nico gładko wchodzi w buty, które dla ludzi o ciemniejszej karnacji szyje amerykański model uprzedzeń. Ale nawet wtedy nic się nie dzieje, nikt nie patrzy, świat nie rzuca się w pościg za bohaterem – i nie wiemy, czy jest to efekt profilowania rasowo-etnicznego – jasny kolor włosów, skóry równa się "porządny białas" – czy po prostu metropolia i jej mieszkańcy nauczyli się bezlitosnej obojętności na wszystko, co nie daje się łatwo określić. I chociaż Solomonoff nie do końca wykorzystuje potencjał wielkomiejskiej gry spojrzeń, a finał bliższy jest polskim romantykom niż literaturze faktu, cała ta nowojorska odyseja daje sporo emocjonalnej satysfakcji. W końcu czasami, po cichutku, sami liczymy, że wielki świat na nas spojrzy i pęknie z zachwytu. A że w rzeczywistości widzi tylko czubek własnego nosa – cóż, szach-mat naiwniacy.
1 10
Moja ocena:
7
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones