Recenzja filmu

Utoya, 22 lipca (2018)
Erik Poppe
Andrea Berntzen
Aleksander Holmen

Noga słonia

Gdyby "rozpisać" "Utøyę..." na inne filmy, trzeba by przywołać "Victorię" Sebastiana Schippera (jako podobny operatorski wyczyn), "Syna Szawła" (jako podobną, "gorącą" relację z "nieopisywalnego"
"Nigdy tego nie zrozumiecie", mówi do kamery, patrząc nam prosto w oczy, nastoletnia Kaja (Andrea Berntzen). To inscenizacyjny trik: zdanie jest wyrwane z kontekstu, a bohaterka w rzeczywistości zwraca się nie do nas, tylko do słuchawki telefonu, której początkowo nie widzimy w kadrze. Dziewczyna łamie więc tak zwaną "czwartą ścianę", ale nieświadomie: konwencja filmowego "realizmu" zakłada przecież, że tam, w świecie przedstawionym, żadnej kamery nie ma. I choć po seansie możemy zachwycać się "maestrią zdjęć", cała zabawa polega na tym, że rama kadru jest jednokierunkowym oknem do innego świata, zwyczajowo "niewidzialnym". A jednak nie sposób podczas oglądania "Utøya 22. juli" o tej "przezroczystej" kamerze zapomnieć. Postulująca impas poznawczy wypowiedź Kai jest bowiem początkiem trwającego ponad 70 minut nieprzerwanego ujęcia, operatorskiego popisu hardkorowej szwenkierki. "Nigdy tego nie zrozumiemy", mówi ustami swojej bohaterki reżyser Erik Poppe i zamiast owego rozumienia proponuje next best thing: pokazywanie.

Zanim jednak zaczniemy próbować cokolwiek rozumieć, zapoznajmy się z faktami. 22 lipca 2011 roku prawicowy ekstremista zdetonował bombę w centrum Oslo, a parę godzin później otworzył ogień do uczestników letniego obozu na wyspie Utøya, zabijając w sumie kilkadziesiąt osób. Film Poppego otwierają dokumentalne ujęcia eksplozji, po nich następuje zaś próba odtworzenia doświadczenia ofiar drugiego zamachu. Reżyser podąża ze swoją kamerą za Kają, inscenizując kilkadziesiąt minut z jej dnia: od banału obozowego poranka po terror desperackiej walki o życie. Od przekomarzanek z kolegami, kłótni z siostrą i jedzonych z uśmiechem gofrów, po chaotyczną ucieczkę przed zbliżającymi się odgłosami karabinowych wystrzałów. Jeden do jednego, bez cięć (albo z cięciami ukrytymi w postprodukcji, co w zasadzie na jedno wychodzi), w "realistycznym" roztrzęsieniu, z ideałem "immersji" na sztandarze. 

Gdyby "rozpisać" "Utøyę…" na inne filmy, trzeba by przywołać "VictorięSebastiana Schippera (jako podobny operatorski wyczyn), "Syna Szawła" (jako podobną, "gorącą" relację z "nieopisywalnego" piekła na ziemi), i, oczywiście, Vansantowskiego "Słonia". Jest również w filmie Poppego silny komponent "growy", coś bliskiego poetyce Third Person Perspective z kamerą wiszącą wiernie nad głową bohaterki, raz biegnącej, raz czołgającej się, raz zwiniętej w kłębek. Gotowość reżysera (i operatora) do tarzania się w błocie razem z nią, do łowienia grudek ziemi na jej twarzy bądź wlepiania się w uciekający tył jej głowy to jednak nic nowego. Tak przecież wygląda kinowy "realizm" po, dajmy na to, "Szeregowcu Ryanie" i "Blair Witch Project". Realizm, w którym operatorskie brudy konotują ekranową prawdę, a im bardziej się trzęsie, tym bliżej niedoskonałej, "rzeczywistej" rzeczywistości. To taki rodzaj reżyserskiego triku retorycznego (interpretacja cyniczna) albo metafory (interpretacja optymistyczna): manifestujesz kryzys epistemologiczny, rozkładasz ręce, demonstrując, że "cóż ja mogę, to tylko kamera", po czym heroicznie ową kamerę włączasz, owiany estymą "mówiącego, jak jest". 

Poppe jednak – w co najmniej dwóch momentach – przełamuje tę pozę. Raz, z sukcesem, gdy w kadrze pojawiają się kłęby kolorowego dymu; niby "wytłumaczalne", ale tak czy inaczej wnoszące do historii pierwiastek surrealistycznej niesamowitości. Drugi raz, już bez sukcesu, gdy "kamera" sama z siebie, nie podążając akurat za żadnym z bohaterów, "pada" na ziemię, po czym "w panice" zaczyna… rozglądać się na boki. Pierwszy z tych momentów (paradoksalnie) wzmacnia wiarygodność świata przedstawionego. Drugi natomiast burzy iluzję: obnaża fakt, że oglądamy to wszystko za pośrednictwem obiektywu, a operujący tymże obiektywem ktoś bardzo się stara "realistycznie" trząść. Co prowadzi nas z kolei do kwestii etycznej, do pytania, czy cała ta ekwilibrystyka jest aby na pewno uprawniona. 

Bez kontrowersji się nie obejdzie, "Utøya 22. juli" z pewnością sprowokuje oskarżenia o eksploatację. Nie do końca słuszne: Poppe bowiem usilnie stara się okazać respekt. Jego manifest poznawczego impasu mimo wszystko wydaje się szczery – nawet, jeśli twórca podchodzi do sprawy inaczej niż swego czasu Gus Van Sant. Nic dziwnego. Filmową medytację Amerykanina zainspirowała filozoficzna przypowieść: oto ślepcy próbują opisać słonia, chociaż każdy z nich może nazwać zaledwie dotykaną przez siebie część ciała zwierzęcia. Stąd wzięła się w filmie Van Santa mozaikowa struktura przeplatających się punktów widzenia – bez aspiracji do definitywnych odpowiedzi. Poppe wybiera zaś tylko jedną perspektywę – perspektywę Kai. Dziewczyny, o której dowiadujemy się bardzo niewiele: że potrafi śpiewać, że marzy o zostaniu politykiem, że siostra ma do niej pretensje o bycie "tą idealną". Widzimy ją w odruchach empatii, heroizmu, paniki; wielkości i małości. To po prostu normalna dziewczyna, wrzucona w nienormalną sytuację. Ale – inaczej niż w "Słoniu" – w sytuację prawdziwą. Van Sant inspirował się autentycznymi wydarzeniami (masakra w Columbine), sam jednak – ostrożnie – zainscenizował fikcyjną strzelaninę w fikcyjnej szkole. Poppe tymczasem proponuje rekonstrukcję konkretnego wydarzenia. Ustanawia więc inną relację z pozaekranową prawdą i bierze na swoje barki ciężar (prawdopodobnie) jeszcze większej odpowiedzialności.

Ciężar, który, wydaje się, raczej udźwignął – chociaż głównie dzięki unikom. Poppe nie próbuje bowiem zgłębić istoty zła (zaiste: "nigdy tego nie zrozumiecie"), nie chce wnikać w przyczyny masakry, znacząco przemilcza nawet nazwisko zamachowca. Samego napastnika widzimy zresztą w filmie może ze dwa razy, majaczącego jedynie gdzieś na horyzoncie. Bilans moralny wychodzi na plus: przemoc jest tu chłodna i okrutna, pornografii cierpienia brak, kamera nie zagapia się na śmierć, odwraca od niej wzrok, podąża za życiem. Reżysera interesuje przede wszystkim chwytanie czystej grozy, pokazywanie, jak bohaterowie walczą ze sprzecznymi impulsami; jak w obliczu zagrożenia zachowuje się społeczność. Wszystko ładnie – tym bardziej że Poppe nie daje się też porwać publicystycznej pokusie, by przekuć tragedię w jakąś nachalną alegorię naporu brutalnego konserwatyzmu. Gorzej, że – choć jego film ogląda się świetnie – nie widzę tu nic więcej niż ot, prosty ekranowy wyzwalacz atawizmów. Zapędzeni przez twórcę na, jak to się mówi, krawędź fotela, ulegamy tu przecież najbanalniejszemu z mechanizmów, a cała nasza refleksja sprowadza się do niewyrafinowanego "co bym zrobił na ich miejscu". Wychodzi z tego byle "skradanka", maszynka kinowych atrakcji podszyta frazesami, że zło jest złe, a w trudnej sytuacji jest trudno. Niestety: etyka i rzemiosło to czasem za mało, by objawiła się prawdziwa sztuka. Z całego słonia mamy tylko nogę.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones