Recenzja filmu

Zgoda (2017)
Maciej Sobieszczański
Julian Świeżewski
Jakub Gierszał

Obóz za obóz

W podręcznikach wygląda to elegancko: kończy się wojna, zaczyna stabilizacja. W rzeczywistości jednak społeczny reboot po takim twardym resecie zajmuje chwilę i pełen jest niewygodnych,
W podręcznikach wygląda to elegancko: kończy się wojna, zaczyna stabilizacja. W rzeczywistości jednak społeczny reboot po takim twardym resecie zajmuje chwilę i pełen jest niewygodnych, wewnętrznie sprzecznych zjawisk, które nie dają się wtłoczyć w rozmaite "oficjalne" narracje. "Zgoda" Macieja Sobieszczańskiego portretuje właśnie taki moment "czasu niczyjego", tuż przed i tuż po końcu wojny. Podobnie jak w "Róży" Smarzowskiego oglądamy kraj cofnięty do stanu "bulionu pierwotnego"; moment przewartościowań i wykuwania się nowego porządku. I – również niczym u Smarzowskiego – diagnoza historyczna przemyślana jest poprzez pryzmat gatunku filmowego. Tak jak "Róża" była szczególnym przypadkiem westernu, tak u podstaw "Zgody" leży melodramat. Przykryty oczywiście grubą warstwą krwi, błota i brudu.


Już otwierający film obraz – uśmiechnięta fotografia trojga przyjaciół – jasno sygnalizuje oś konfliktu: niemiecko-polski trójkąt miłosny zawiązany w czasach, gdy przyjaźń polsko-niemiecka zawisła na włosku. Mamy bowiem ostatnie dni II wojny światowej, Franek (Julian Świeżewski) zatrudnia się do pracy w obozie dla zdrajców narodu polskiego. Ale nie z pobudek patriotycznych czy choćby chęci zemsty na okupantach: chłopak chce po prostu uwolnić ukochaną Annę (Zofia Wichłacz). Jej sercu bliższy jest jednak ich wspólny przyjaciel, Erwin (Jakub Gierszał), Niemiec, również więzień obozu. Sobieszczański i jego scenarzystka, Małgorzata Sobieszczańska, mnożą tu paradoksy i przeszkody stojące na drodze do spełnienia się komitywy między dwoma narodami. Komplikują dylemat Franka, rozdartego między rozkazami przełożonych a odruchami serca, między zazdrością o dziewczynę a przyjaźnią z konkurentem do jej ręki. 

Sobieszczański trzyma się tej love story, bo w opisanym przez niego świecie jest ona anomalią, reliktem dawnego, zburzonego porządku. Zbrodnie wojenne wyczerpały dotychczasowe mity, zmanicheizowały świat, zamykając go w opozycji przyjaciel/wróg. Akcja "Zgody" dzieje się w  szczególnej chwili po ludobójstwie, po kataklizmie, gdy relacje między sąsiadami – czy nawet obywatelami – trzeba definiować na nowo. Ludzie są tu jak automaty, kierowane najprostszymi odruchami, czekające, aż ktoś znów wyjaśni im świat, nada mu kierunek i sens. Powoli pojawiają się nowe możliwości awansu społecznego, ale wymagają one zawarcia nowych aliansów; nowy porządek domaga się nowych ofiar. Zbanalizowane przez lata szkolnego klepania motto z Nałkowskiej o ludziach, którzy ludziom zgotowali ten los, znajduje tu więc rodzaj przedłużenia, dopisku: bo ci drudzy często potem gotowali tym pierwszym nie lepszy. 


Najciekawszym wątkiem filmu jest zatem właśnie obraz obozowej rzeczywistości, która stanowi krzywe zwierciadło niedawnej Zagłady. Więzienie dla zdrajców mieści się bowiem w obozie posiłkowym Auschwitz Birkenau, a zarządzający nim Polacy nie traktują Niemców dużo łagodniej niż ci traktowali Polaków czy Żydów. Sobieszczański pokazuje, jak mianuje się tu "innego", jak kreuje się strefy wyjątkowe, w których prawa człowieka zostają zawieszone – wszystko niby w imię sprawiedliwości. Oczywiście rozumianej w duchu Hammurabiego: oko za oko, obóz za obóz.

Odpowiednio brutalny jest więc sam sposób prowadzenia narracji. Przywoływany tu Smarzowski zwyczajowo ma słabość do ostrych montażowych sklejek, do walących po głowie elips; Sobieszczański idzie natomiast w przeciwnym kierunku, stawia na immersję. Proponuje więc długie, wciągające ujęcia, pozwalające zanurzyć się w świecie przedstawionym; chwyt rodem z kina Béli Tarra. Wszystko jest tu brudne, brzydkie, namacalne: obozowe wnętrza czy uwięzione w tej przestrzeni cierpiące ciała. W takim realizmie – czy wręcz turpizmie – jest jednak silny aspekt ekranowej kreacji: choćby monochromatyczna paleta barwna, trochę à la Sokurow. Kostium historyczny często przyjmuje w naszym kinie formę stylu zerowego, przezroczystej, "podręcznikowej" narracji – "Zgodzie" zaś momentami bliżej do wyjątków w rodzaju "Kornblumenblau" Wosiewicza



To zapamiętałe brutalizowanie obraca się jednak po trosze przeciwko Sobieszczańskiemu. Wydaje się, że przemiana bohatera następuje za szybko, jakby w myśl zasady, że "ma być źle". Mam też wrażenie, że dopiero co zgwałcone kobiety nie oddałyby się ukochanym tak chętnie, jak sugeruje film. Koniec końców owo epatowanie czarnowidztwem miejscami prowadzi reżysera na manowce inscenizacyjnego efekciarstwa (scena wieszania się) i ewidentnych chwytów "pod kamerę", które zaburzają wiarygodność świata przedstawionego. Może o to chodziło: pokazać beznadzieję tak skrajną, że aż absurdalną, przeczącą zdrowemu rozsądkowi. Cóż, "Zgoda" to film, który – wbrew tytułowi – raczej podzieli niż zjednoczy widownię. Ale to chyba dobrze.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones