Recenzja filmu

A może by tak trójkącik? (2017)
Nicolas Monette
Mélissa Désormeaux-Poulin
Martin Matte

Oczy szeroko przymrużone

Nie spodziewajcie się po filmie wielkich transgresji ani rubasznych gagów: reżyserskie emploi Monette'a jest równie łagodne, co seksualny temperament jego bohaterki. Streszczenie fabuły może
Zaczyna się dynamicznie, od żwawego rytmu i chwytliwej melodii "Modern Love". David Bowie porywa nas do tańca, ale ukazana w montażowym skrócie egzystencja małżonków Estelle i Simona nie przypomina imprezy. Praca, remont, dziecko, proza życia – jeśli tak ma wyglądać owa "modern love", nie jest dobrze. Z tej zapętlonej małżeńskiej rutyny reżyser Nicolas Monette wydobywa jednak powtarzający się motyw trójki: a to numerek w kolejce, a to ocena na sprawdzianie córki, a to ilość rozmiarów kawy do wyboru. Tytułowy trójkącik już czai się za rogiem. To zarazem autorski żarcik, scenariuszowe fatum, jak i terapeutyczna wskazówka: jeśli nie chcecie skończyć w smutnym, wypalonym związku, czytajcie znaki, wsłuchujcie się w swoje potrzeby, ludzie! Jak to w porządnej komedii: z przymrużeniem oka, ale o poważnych sprawach. 
 

"O boże, jestem nudna!", konstatuje z przerażeniem Estelle (Mélissa Désormeaux-Poulin), kiedy uświadamia sobie jałowość swojego pożycia. Właśnie odkryła sekretne pudełko męża (Martin Matte), którego zawartości ten poświęca więcej seksualnej uwagi niż partnerce. Nie ma co owijać w bawełnę – miłosna pasja w związku Estelle i Simona wyparowała pod naporem szaroburej codzienności: nawału pracy, rodzicielskich obowiązków, jednorazowego skoku w bok. Ich małżeństwo jest równie zaniedbane, co ich dom: wiecznie w remoncie i w bałaganie. Estelle ma jednak dość, postanawia przeprowadzić prywatną rewolucję seksualną. "Twoje feromony są nieśmiałe. Jesteś ładna, ale nie pachniesz seksem", mówi co prawda jedna z jej koleżanek. Bohaterka – niczym rasowa prymuska zakasuje jednak rękawy i zabiera się za zrywanie z wizerunkiem "tej grzecznej".  

Ale gdyby wszystko miało pójść gładko, nie byłoby filmu. "A może by tak trójkącik?" stanowi więc ciąg kolejnych – równie desperackich, co niezręcznych – prób erotycznego wyemancypowania się przez bohaterkę: od niefortunnego eksperymentu z dodaniem pieprzyku małżeńskiemu pożyciu, przez wpadkę z testowaną w pracy sekszabawką, po pechowy casting na partnerkę do trójkąta. Monette portretuje te próby bardzo elegancko, z szacunkiem dla wysiłku, jaki kosztuje przełamywanie swoich psychicznych granic. Ciapowatość Estelle jest więc śmieszna i wiarygodna zarazem. Portrety postaci nie zostały tu złożone na ołtarzu komedii: humor i charakter pracują na siebie nawzajem. Szczególnie udana jest scena, w której bohaterka kłóci się ze swoją dużo bardziej "wyzwoloną" siostrą, a kolejne riposty kobiet oceniane są przez stojącą z boku przyjaciółkę, niczym w meczu bokserskim. W końcu do Estelle dociera, że sam fakt, iż podjęła rękawicę i wykrzyczała w złości parę gorzkich prawd, dowodzi, że coś się w niej zmienia. Otóż to: zamiast grubej, farsowej krechy mamy tu metodę małych kroczków. Twórców nie interesuje frywolność sama w sobie, ale frywolność jako środek do celu.


Podejrzewam, że dla skuszonego pikantnym tytułem widza może to być wada. Nie spodziewajcie się po filmie wielkich transgresji ani rubasznych gagów: reżyserskie emploi Monette'a jest równie łagodne, co seksualny temperament jego bohaterki. Streszczenie fabuły może sugerować komediową wersję "Oczu szeroko zamkniętych" – ale nie tędy droga, nawet jeśli mamy tu analogiczną do Kubrickowej scenę orgietki w maskach. Jaskinią rozpusty nie jest jednak żaden wytworny zameczek, tylko piwnica w domku na przedmieściach, a za całą bezwstydną rozbierankę robi… przykaz zdejmowania butów w progu. Ale to akurat plus: "A może by tak trójkącik" daje trzeźwy obraz tego, jak rozbuchana erotyczna wyobraźnia potrafi kapitulować w starciu z rzeczywistością. 
 
Inna sprawa, że wywrotowy potencjał opowieści o rozbudzaniu libido podszyty jest tu dość bezpiecznym – żeby nie powiedzieć: konserwatywnym – morałem. W końcu wychodzi bowiem na to, że "każdy (a w zasadzie każda) potrzebuje kogoś". Że nawet samozwańcze rozpustnice i zapięte pod szyję korpo-sucze w mgnieniu oka zamieniłyby wolność singielki na czułe objęcia kochającego ją kawalera. I że, choćbyś próbował nie wiem jak wymyślnych seksualnych pozycji, nie zastąpią ci one ciepłego kocyka stabilizacji. Nie zmienia to jednak faktu, że kanadyjska komedia "ogląda się" całkiem nieźle, nie urąga widzowskiej inteligencji i miejscami faktycznie bawi. Ot, mały kroczek. "Kaligulę" obejrzycie następnym razem.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones