Recenzja filmu

Modlitwa (2018)
Cédric Kahn
Anthony Bajon

Opium dla jednostki

Momentami można wziąć "La prière" za fabułkę oświatową, jakiś "odwykowy" film instruktażowy. Chwilę potem mamy wrażenie oglądania ewangelicznej czytanki o cudzie błogosławieństwa. Chyba
Paradoks odwyku i innych systemów terapeutycznych polega na tym, że dobijają się do głębokich prawd drogą zrytualizowanego banału. A raczej czegoś, co na pierwszy rzut oka brzmi jak banał, albo wręcz indoktrynacja. Stąd już niedaleko do religii czy sekt, które przecież, pod pewnymi względami, również są po prostu rozbudowanymi systemami terapeutycznymi. Nie strzelajcie: oczywiście, że upraszczam, ale właśnie o owo uproszczenie tu idzie. Postawcie się w sytuacji zagubionego nieszczęśnika, nieco za bardzo przyzwyczajonego do jakiejś wyniszczającej jego organizm substancji, który trafia nagle na odwyk. Oczywiście, że przy pierwszym kontakcie z detoksową filozofią zinterpretuje on ją niczym wulgarny akt inwazji na swoją podmiotowość. Cédric Kahn w "La prière" pokazuje właśnie taki przypadek, ciekawie dokumentując newralgiczne momenty procesu wychodzenia z nałogu, pokazując, jak przeplatają się relacje wiary i uzależnienia.

Thomas (Anthony Bajon) to dwudziestokilkuletni narkoman, który zostaje przywieziony do ośrodka dla młodych chłopaków walczących z nałogiem. W położonym gdzieś na francuskiej prowincji domostwie umęczone dusze leczy się, aplikując im końską dawkę ascezy. Najpierw golą ci głowę, potem wyganiają na mróz, byś przerzucał ziemię na pobliskich polach, a wieczorem zapraszają do padnięcia na kolana przy wspólnej – tytułowej – modlitwie. Kuracja metodami AA wzmocniona jest tu stelażem religii: dwanaście kroków stawiasz w asyście Jezusa. Thomas pozostaje sceptyczny, zwłaszcza że, kiedy już miną mu drgawki narkotykowego głodu, zaczyna się terror surowego regulaminu, żmudnej codziennej rutyny i przymusowej wzajemnej życzliwości. Pierwszy odruch chłopaka to zatem ucieczka: po trzech tygodniach ma się za wyleczonego i chce dać nogę. Jego ścieżka do wyzdrowienia okaże się jednak dużo bardziej kręta, niż oczekiwał.

Kahn – reżyser, scenarzysta, okazjonalnie aktor – wpisuje się swoim filmem w bogatą tradycję, wciąż żywą we francuskim (czy francuskojęzycznym) kinie. Mamy w "La prière" charakterystyczny frankofoński realizm: chwytaną w surowych kadrach ekranową rzeczywistość, stonowaną paletę barw i paradokumentalną fakturę "zwykłych" twarzy, ni to ładnych, ni to brzydkich, normalnych. Ascetyczna forma przyłożona do opowieści o dotyku sacrum sugeruje powinowactwo z Robertem Bressonem, który nieustannie szukał przejawów świętości w konkrecie prostego ekranowego języka i nieprofesjonalnych aktorów. Od razu kojarzy się też François Truffaut i jego niespokojni chłopcy szamoczący się w okowach systemów edukacyjnych: Antoine z "400 batów" czy Victor z "Dzikiego dziecka". Kahn ma w sobie podobną do Truffauta gotowość podążania za bohaterem w jego odruchach buntu, naiwności, impulsu. Nawet jeśli Thomas ewidentnie błądzi, reżyser nie patrzy na niego protekcjonalnie, idzie z nim krok w krok.

Ta bliskość jest intrygująca, bo nie pozwala spocząć widzom na laurach pewności: "aha, to w tę stronę zmierza historia". Odbiorczy dysonans, jaki odczuwamy, odzwierciedla konfuzję bohatera, wciąż przepoczwarzającego się na naszych oczach, regularnie podważającego przekonania jeszcze wczoraj uznawane za pewniki. Momentami można wziąć "La prière" za fabułkę oświatową, jakiś "odwykowy" film instruktażowy. Chwilę potem mamy wrażenie oglądania ewangelicznej czytanki o cudzie błogosławieństwa. Chyba niesłusznie. Kahn – niczym Thomas – po prostu testuje kolejne narracyjne protezy, kolejne drogowskazy do uzdrowienia. Dlatego flirtuje też z ikonografią religijnego kiczu, zarazem biorąc ją w nawias. Przykłady? Podczas teatralnej próby odpustowego przedstawienia o zmartwychwstaniu Łazarza nagle… przewraca się scenografia. Wkrótce ośrodek odwykowy odwiedza jego założycielka, grana przez Hannę Schygullę siostra Miriam, która wydaje się postacią dobrotliwej-do-stopnia-niezamierzonej-parodii zakonnicy. Mimo to scena jej intymnej rozmowy z Thomasem ujawnia intrygująco ambiwalentną twarz religii: kobieta najpierw brutalnie policzkuje chłopca, zarzucając mu nieszczerą modlitwę, a zaraz potem tuli go matczynym gestem, rozklejonego niczym dziecko. Kiedy wreszcie chłopak doznaje momentu autentycznego olśnienia, reżyser inscenizuje ów moment w pobliżu głazu przypominającego ten, spod którego wychynął Łazarz chwilę przed zawaleniem się dekoracji. Uczucia, wrażenia? Zdecydowanie mieszane.

Żeby nie było: Kahn jest pełen szacunku dla uzdrowicielskiej mocy wiary, pozostaje jednak podejrzliwy wobec nadgorliwej gotowości do ogłaszania kolejnych cudów. Robi to jednak subtelnie, z szacunkiem: nie ma tu ani świętoszkowania, ani zgrywy. Jest za to czułość na przygodność rzeczywistości, na przypadkowość kolejnych życiowych zwrotów. Reżyser pokazuje, że ścieżek wyjścia z nałogu jest wiele – dewocja, przyjaźń, wyrzeczenie, altruizm, miłość – i że nie muszą się one nawzajem wykluczać. Ale ostrzega zarazem, że wyniesiony z ośrodka system nie zawsze wystarcza, by ułożyć sobie życie na zewnątrz, w "prawdziwym świecie". Pokazuje też, jak nałóg może zostać zastąpiony innym uzależnieniem, choćby uzależnieniem od… wiary. W "La prière" widzimy odruch mutujący powoli w twardy pogląd - to opowieść o tym, że głębokie przekonania biorą się czasem z zawziętej autohipnozy. Pytanie: gdzie kończy się desperacka autosugestia, a zaczyna autentyczna, czysta wiara? I czy jest jakaś różnica?
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones