Recenzja filmu

Droga do szczęścia (2008)
Sam Mendes
Kate Winslet
Leonardo DiCaprio

Rewolucja niewielka

"Droga do szczęścia" w reżyserii Sama Mendesa to dziwny film i trudny do klasyfikacji w prostych kategoriach: dobry-zły. Bo dobra jest nadzwyczajna prostota historii małżeństwa, jakich wiele
"Droga do szczęścia" w reżyserii Sama Mendesa to dziwny film i trudny do klasyfikacji w prostych kategoriach: dobry-zły. Bo dobra jest nadzwyczajna prostota historii małżeństwa, jakich wiele (choć Wheelerowie przez prawie dwie godziny seansu bezskutecznie gonią rozmywające się w nijakości kolejnych dni przekonanie, że zwyczajni wcale nie są), dobre jest skupienie na relacjach między dwójką bohaterów, dobrzy są wreszcie aktorzy (niezależnie od irytującego trochę chwytu marketingowego, by słynna para z "Titanica", znów razem...). Tym bardziej szkoda, że potencjał opowieści przyćmiewa programowy w amerykańskim kinie głównego nurtu brak zaufania do inteligencji i wrażliwości widza. Zaczyna się nieźle. Scena podróży Franka (Leonardo DiCaprio) do pracy - w tłumie identycznych mężczyzn odzianych w identyczne garnitury, takie same kapelusze i wyposażonych w jednakowo znużony wyraz twarzy - jest na tyle uproszczona i umowna, by uznać ją za ukłon w stronę odbiorcy. Potem jest już niestety gorzej. Czerń, biel, dwa pośrednie odcienie szarości w sferze emocji sprowadzonych do jednego wymiaru. Krzyki, łzy, miotanie się po ekranie niezrozumianej przez męża April (Kate Winslet) i zranionego Franka. Nadekspresja - stosowna w teatrze, trudna do przełknięcia w kinie. Bezskutecznie czeka się na moment wyciszenia, dziwi, że bohaterowie – odmienni przecież charakterologicznie, mentalnie – reagują w tak jednakowy sposób. Brakuje subtelności, niedomówienia, chwili na refleksję. To taka sytuacja, w której do filmu dorzucany jest niewidzialny sufler, który podpowiada, kiedy należy współczuć, kiedy zaśmiać się, kiedy zapłakać. Kompletnie niepotrzebnie, bo dramat Wheelerów jest „napisany” tak przejrzyście i tak czytelny, że nie potrzebuje dodatkowych objaśnień. I wreszcie gwóźdź do dydaktycznej trumny – zbędna zupełnie postać „wariata” (Michael Shannon ) – jedynego sprawiedliwego, który nie tylko potrafi dostrzec marazm idyllicznego przedmieścia, ale też wykrzyczeć otwarcie sprzeciw wobec braku życiowych planów sięgających poza uprawę rojnika na podjeździe przed zgrabnym białym domkiem. Do bólu dosłowna karykatura wstawiona w fabułę, której urok powinien polegać właśnie na tejże dosłowności braku. Przy tak oszczędnej, poruszającej historii mogło być – jak w tytule - rewolucyjnie. Niestety zabrakło subtelności, którą miałam przyjemność cieszyć się choćby w zeszłym tygodniu, na skromniutkim, francuskim "Opowiedz mi o deszczu", gdzie nikt nie próbował na siłę prowadzić mnie za rękę przez skomplikowany świat uczuć.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Sam Mendes udowodnił już swój talent reżyserski w 1999 roku, kręcąc "American Beauty" - opowieść o... czytaj więcej
Zacznę przewrotnie od ostatniej sceny filmu, która jest moim zdaniem kluczowa. Nie zdradzę szczegółów,... czytaj więcej
Zastanawialiście się kiedyś, kim byli rodzice... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones