Recenzja filmu

Louise nad morzem (2016)
Jean-François Laguionie

Robinsonka

Laguionie urzeka, nawet jeśli miejscami gubi naszą uwagę, rozcieńcza opowieść w kalejdoskopie wynurzających się z onirycznej toni wspomnień bohaterki. Wychodzi mu kino mądre i urocze, nawet jeśli
Francuskojęzyczny klasyk animacji za kamerą, czerpiąca z historii Robinsona Crusoe fabuła, elegancka kreska i programowo dojrzała tematyka - trudno przegapić podobieństwo "Louise nad morzem" do "Czerwonego żółwia" Michaela Dudoka de Wita. W obu mamy nawet zawadiackie kraby biegające po plaży! Zamiast brnąć w meandry analizy porównawczej wystarczy jednak stwierdzić, że obie produkcje stanowią przykłady "dorosłych", mierzących się z wielkimi pytaniami animacji - trochę do siebie podobnych, trochę od siebie różnych, ale stworzonych z myślą o tym samym odbiorcy. De Wit łączył surwiwalową opowiastkę i uniwersalną przypowieść. Jean-Françoisa Laguionie interesuje natomiast przede wszystkim portret tytułowej bohaterki i próba zapośredniczenia pewnego stanu ducha.   


Louise to starsza pani, która zwyczajowo spędza wakacje nad morzem i - jak co roku - zamierza wrócić do domu ostatnim pociągiem. Pech chce jednak, że kobieta nie zdąża na czas. Peron tymczasem opustoszał, a wraz z nim cały nadmorski kurort. Louise zostaje sama w wyludnionym miasteczku i - niczym Robinson na swojej wyspie - musi przetrwać na własną rękę w oczekiwaniu na odsiecz. Włócząc się między wymarłymi ulicami czy po pustej plaży, bohaterka powoli przyzwyczaja się do swojej sytuacji, tęsknie rejestrując powidoki dawnego świata, przywołujące wakacyjny gwar przedmioty i miejsca. Reżyser odwraca jednak zdroworozsądkową logikę, zgodnie z którą to urlop jest czasem szczególnym. Wakacyjne plażowanie Louise wydaje się bowiem banalne, rutynowe i po prostu nudne. Okres poza sezonem niesie natomiast przygodę i tajemnicę.

Laguionie wychodzi od konkretu, od prostych, codziennych czynności, którym poddaje się uwięziona w kurorcie bohaterka. Na ścieżce dźwiękowej uderza wiejący wiatr, trzaski, skrzypienie drzew, okiennic, pustej karuzeli, szum morza, miejscami przeplatane muzyką. Louise urządza się na plaży, organizuje sobie dach nad głową, pożywienie, rozrywkę - a reżyser inscenizuje to z uwagą na szczegół, na poezję ruchu oddanego w prostym rysunku postaci i melancholijnych, wyblakłych barwach. Trochę dziwi w tym kontekście obecność słowa: wydaje mi się, że historia Louise miałaby większą siłę, gdyby reżyser nie pozwalał bohaterce "zagadywać" pustki ekranowej przestrzeni. Ale ta literackość narracji rymuje się z silnie Proustowskim motywem "pamięci rzeczy utraconych".


"Louise nad morzem" opowiada bowiem o starciu "teraz" i "kiedyś". Z jednej strony bohaterka pozostaje uwięziona w rytmie zaspokajania prostych codziennych potrzeb, w rutynie zwyczajnej pracy, w utrzymywaniu banalnej życiowej higieny. Z drugiej zaś - wybiega myślami w przeszłość, wspomina młodość i śni symboliczne sny podsumowujące jej życie. Sytuacja uwięzienia kojarzy się trochę z samotniczym odosobnieniem, trochę z chrześcijańskim czyśćcem, trochę z buddyjskim bardo. Choć bohaterka nie umiera dosłownie, przeżywa coś na kształt cyklu powtórnych narodzin; niby pozostaje uziemiona w jednym miejscu, a jednak odbywa prawdziwą duchową wędrówkę. Laguionie sugeruje tu, że zatrzymanie się, odcięcie od świata, bywa nieocenioną wartością. Żyjąc "tu i teraz", w skupieniu na prostych czynnościach, Louise niejako restartuje umysł, spuszcza ze smyczy narzędzia imaginacji i introspekcji. Cofa się w głowie do czasu dzieciństwa - również za pośrednictwem lektur młodości znalezionych w jakiejś skrzyni (w tym… "Przypadków Robinsona Crusoe").

Pasuje, że historia ta opowiedziana jest właśnie narzędziami animacji: medium wyobraźni i młodości. Wolność, jaką daje rysunek, pozwala na gładkie nagięcie czasoprzestrzennego porządku, na zamglenie granic między rzeczywistością bohaterki a tym, co wyświetla się na ekranie jej świadomości. Kobieta w "babcinym" wieku może przenieść się więc do czasów, gdy jako dziewczynka spędzała czas u własnej babci. Może też prowadzić konwersacje ze… szkieletem. Efekt jest prosty: Laguionie urzeka, nawet jeśli miejscami gubi naszą uwagę, rozcieńcza opowieść w kalejdoskopie wynurzających się z onirycznej toni wspomnień bohaterki. Wychodzi mu kino mądre i urocze, nawet jeśli trochę zbyt rozwodnione. Takie, które przykładając plastyczność kina animowanego do chropawej faktury życia, w rezultacie uszlachetnia i jedno, i drugie.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones