Recenzja filmu

Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi (2017)
Rian Johnson
Waldemar Modestowicz
Mark Hamill
Carrie Fisher

Taniec z mieczami

"Ostatni Jedi" to prawdziwa karuzela atrakcji: Johnson łączy patynę kino-wojennego "Łotra 1" z jaskrawą dynamiką "Przebudzenia Mocy", serwując smakowity audiowizualny design, choreograficzną
Recenzujemy świetnego "Ostatniego Jedi"
"To nie rozegra się tak, jak myślisz", ostrzegał Luke Skywalker w zwiastunie "Ostatniego Jedi" i dla wielu fanów brzmiało to jak obietnica poprawy. Koronny zarzut pod adresem "Przebudzenia Mocy" mówił przecież, że otwierający "nową trylogię" film J.J. Abramsa nieco zbyt wiernie – i zbyt bezpiecznie – powtarzał fabularny schemat "Nowej nadziei". Ktoś powie jednak, że owo powtórzenie było jak najbardziej w duchu mitologiczno-baśniowego oryginału, wysnutego z teorii Josepha Campbella o uniwersalnych schematach opowieści. Ktoś powie, że miało ono wymiar dramatycznej ironii, zgodnie z którą historia Skywalkerów powtarza się niczym fatum rodem z greckiej tragedii. Ktoś powie natomiast, że trzecia Gwiazda Śmierci – nawet jeśli przemianowana na "Starkiller Base" – to jednak o Gwiazdę Śmierci za dużo. Co gorsza, wspomniany zwiastun "Ostatniego Jedi" zapowiadał również trening młodej Jedi pod okiem starego mistrza, maszyny kroczące na białych równinach i tonalny skręt w stronę mroku, sugerując kolejną powtórkę z rozrywki – czyli kontratak "Imperium kontratakuje". A jednak Luke nie kłamał. Jeśli macie jakieś bad feelings about this– niepotrzebnie.


Problem z n-tymi częściami serii (a może z całą współczesną, serialowo zakręconą kulturą popularną) jest taki, że opowiadanie historii – bardziej niż kiedykolwiek – staje się grą z oczekiwaniami. Taka zabawa leży oczywiście u podstaw kina gatunkowego, opartego na – raz powtarzanych, raz kontestowanych – schematach. Ale w czasach, gdy łatwość dostępu do medialnych dóbr rośnie wprost proporcjonalnie do poziomu nostalgii, sprawa zaczyna niebezpiecznie przypominać taniec z szablami (czy w tym wypadku: z mieczami świetlnymi). Reżyser i scenarzysta Rian Johnson mieszał już jednak film noir z licealnym indie ("Brick") albo podróże w czasie z kinem gangsterskim ("Looper"), czemu nie miałby namieszać w świecie "Gwiezdnych wojen"?

Największą zaletą"Ostatniego Jedi"jest bowiem sposób, w jaki film igra z naszymi przyzwyczajeniami. Już "Przebudzenie Mocy" i "Łotr 1" miały w sobie elementy zgoła remiksowe: wykorzystywały znajome tropy, sceny, postacie, ale w sposób delikatnie przetrącony – znany, a jednak świeży. Johnson jednak wynosi tę taktykę na wyższy poziom, wykorzystuje naszą znajomość "Gwiezdnych wojen" przeciwko nam – a na korzyść opowiadanej przez siebie historii. Bo kiedy myślimy sobie, że wiemy, w jakim kierunku zmierza dany wątek"Ostatniego Jedi", twórcy proponują niespodziankę: czasem dla śmiechu, a czasem dla ciar. W efekcie dostajemy kilka momentów, które wydają się w zasadzie nie do pomyślenia, nie w takim filmie. Czemu? Bo tak nauczyły nas a) gatunkowe konwencje i b) sama seria. Reżyser wie, że znamy sagę na pamięć, i twórczo tę naszą wiedzę spienięża.


W rękach Johnsonaowa zabawa w "co się zaraz wydarzy?" staje się uniwersalnym mechanizmem – konstrukcyjnym, charakterologicznym, tematycznym. W"Ostatnim Jedi"wciąż przecież mowa o mitach, o tradycjach, o przyzwyczajeniach. Reżyser pyta wprost – na ile nasze wyrobione odruchy stanowią ograniczenie? I pozwala wybrzmieć tej kwestii zarówno na poziomie grającej z oczekiwaniami fabuły, jak i indywidualnych ścieżek bohaterów. Niemal każdy – Rey (Daisy Ridley), Finn (John Boyega), Poe (Oscar Isaac) – zostaje tu wystawiony na próbę, zmuszony do zakwestionowania swojej definiującej cechy charakteru. Kiedy z kolei z ekranu pada maksyma o "porażce jako najlepszym nauczycielu", nie sposób nie czytać tych słów na poziomie "meta" i nie pomyśleć o nauczce felernych prequeli."Ostatni Jedi"to przecież istny reality check – zarówno dla postaci ze świata przedstawionego, jak i dla całej serii. Wynik? Bohaterowie muszą łyknąć niejedną gorzką pigułę, ale saga ma się dobrze.

Bo Epizod VIII to prawdziwa karuzela atrakcji: Johnson łączy patynę kino-wojennego"Łotra 1" z jaskrawą dynamiką "Przebudzenia Mocy", serwując smakowity audiowizualny design, choreograficzną brawurę, wysoką emocjonalną stawkę i zawrotne tempo. Za dużo? Fakt, opowieść ma rozmach sążnistej epopei – znajomi bohaterowie przechodzą całe kilometry wewnętrznego rozwoju, poznajemy też nowe postacie, odwiedzamy kilka planet i spotykamy szereg egzotycznych ras. Ale zarazem cała intryga zamyka się czyściutko w prostej klamrze pogoni/ucieczki, niewiele tu scenariuszowego tłuszczu. Tym bardziej, że Johnson dodatkowo spina odległe wątki wprowadzając motyw lustra: jasna i ciemna strona Mocy przeglądają się w sobie nawzajem, a Rey i Kylo Ren (Adam Driver) wyrastają na awers i rewers tego samego egzystencjalnego medalu.


Ridley i Driver dają tu intensywne portrety skonfliktowanych, emocjonalnie rozedrganych ludzi na huśtawce kuszenia/wybaczenia, największy ciężar dramatyczny dźwiga jednak Mark Hamill. Aktor brawurowo powraca do roli Luke'a Skywalkera i wyciska ostatnie soki z sytuacji typu "spotkanie z idolem, który jest zupełnie inny, niż sobie wyobrażałeś". To dzięki niemu, lawirującemu między "starym" Lukiem, psotnym niby-Yodą, a kimś zmęczonym, zgorzkniałym i przegranym, ambiwalencja Mocy brzmi z pełną – hmm – mocą. W rezultacie"Ostatni Jedi" – choć to młodzieżowy film przygodowy, któremu nieobce są slapstickowe gagi robota BB-8 czy słodkie oczęta memogennych, ptakopodobnych Porgów – daje odczuć powagę sytuacji oraz ryzyko igrania ze śmiertelnie niebezpiecznymi siłami. Czasem robi zresztą obie rzeczy naraz: kiedy Rey niechcący ścina mieczem świetlnym kawał głazu, o mały włos kogoś nie zabijając, mamy tu i żart, i przestrogę. Cóż, niezbadane są ścieżki Mocy i reżyserskiego talentu.

Żeby nie było: jakiś kinoman-pedant z pewnością zwróci uwagę, że kilka inscenizacyjnych decyzji nie do końca gra, że środek filmu ciut za bardzo się dłuży, że to, że tamto. Znajdą się też i tacy, którym nie spodoba się dużo kobiecych twarzy za sterami X-Wingów albo nowa bohaterka, Rose (Kelly Marie Tran), wprowadzająca nie tylko perspektywę "zza kulis" wielkiej międzygalaktycznej gry, ale i perspektywę nie-białego nie-faceta. Tyle, że to przecież żadna wada – wręcz przeciwnie. Finałowe 40 minut"Ostatniego Jedi"ma zresztą taką siłę, że automatycznie niweluje wszelkie zgromadzone po drodze wątpliwości. Cała ostatnia prosta wgniata w fotel, ale jest tam jeden taki kawałek, o którym myślę sobie, że to chyba najintensywniejszy moment, jaki przeżyłem w tym roku na sali kinowej. Który działa niemalże (podkreślam: niemalże!) tak mocno, jak pamiętna rewelacja z "Imperium kontratakuje". Jeśli 37 lat i 6 filmów później dostajemy w filmie z serii "Gwiezdne wojny" scenę o ciężarze porównywalnym z "jestem twoim ojcem", to chyba nie mamy na co narzekać. Jakie były szanse, że się uda? Mniejsza o szanse, pamiętajmy przecież, co mówił Han Solo: "never tell me the odds".
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jeszcze 40 lat temu nikt by nie pomyślał, że saga "Gwiezdnych Wojen" może zdobyć tak wielką popularność.... czytaj więcej
Dla rzeszy wiernych fanów oryginalnych "Gwiezdnych wojen" pierwsza odsłona wyprodukowana pod szyldem... czytaj więcej
Jest w "Ostatnim Jedi" taka scena, w której Luke Skywalker (Mark Hamill) zwraca się do Rey (Daisy... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones