Recenzja filmu

Dwie korony (2017)
Michał Kondrat
Adam Woronowicz
Paweł Deląg

Tematyka górnolotna

"Dwie korony" stanowią podany ciężką ręką amalgamat dokumentu i fabuły; w zasadzie bliżej tu do reportażu jakiejś telewizji regionalnej niż do kina. Zapewne po części z winy niewysokiego budżetu.
"Musimy nawrócić kino. Kiedy nadamy mu właściwy kierunek, przestanie szkodzić", mówi do kamery reżyser "Dwóch koron", Michał Kondrat, przywołując słowa Maksymiliana Kolbego. Kondrat przechadza się uliczkami Rzymu i opowiada o pierwszych filmowych doświadczeniach swojego bohatera. Reżyser konstatuje jednak z żalem, że tematyka produkcji, które oglądał wówczas Kolbe "nie była górnolotna" i "często siała zgorszenie". Stąd wspomniana potrzeba nawrócenia X muzy. Kondrat zaraz kończy monolog i dziarskim krokiem wkracza do mijanego właśnie włoskiego kina. Nad wejściem wisi plakat "Zwierząt nocy" Toma Forda, ewidentnie zasługujących na wpisanie w poczet "gorszących". Przypadek? Manifest? Trudno powiedzieć. Nie ulega jednak wątpliwości, że Kondrat zakasuje rękawy i zabiera się do nawracania.



A w zasadzie nie tyle do nawracania, co do utwierdzania w wierze. "Dwie korony" to bowiem film utrzymany w takim samym tonie jak poprzednia produkcja Kondrata, "Matteo". Hagiograficzna czytanka, nieaspirująca do miana sztuki. Film z tezą, z tej tezy dumny. Kino użytkowe. W "Matteo"Kondrat budował legendę XVII-wiecznego włoskiego zakonnika i już wtedy chętnie wskakiwał przed kamerę, dumnie pokazując widzom, kto niesie im tę dobrą nowinę. Tym razem podobnie – zamiast Matteo jest Kolbe, aleKondratpozostaje ten sam. Tak jak i widz docelowy: czyli ktoś, kto oczekuje od filmu jedynie wsparcia swojego światopoglądu.

Wspierać można jednak na rozmaite sposoby. "Dwie korony" stanowią zaś podany ciężką ręką amalgamat dokumentu i fabuły; w zasadzie bliżej tu do reportażu jakiejś telewizji regionalnej niż do kina. Zapewne po części z winy niewysokiego budżetu. W trakcie produkcjiKondratmusiał przecież prosić widzów o finansowe wsparcie; okoliczności realizacji cudownie zrymowały się tu ze zgryzotami samego Kolbego, heroicznie walczącego o możliwość wydawania swojego czasopisma, "Rycerza Niepokalanej". Dziury w budżecie pomogła być może załatać ewidentnie reklamowa sekwencja, w której pojawia się logo pewnej linii lotniczej. Komentarz z offu informuje nas, że choć Kolbe podróżował do Japonii przez 2 miesiące, dziś można to załatwić w 9 godzin. Dzięki za info.

Całe "Dwie korony" utrzymane są w podobnie jednoznacznym, szkolnym tonie. Do kamery wypowiadają się kolejni zakonnicy relacjonujący losy Kolbego, Kondratjeździ po świecie tropem jego podróży, a wszystko ilustrują aktorskie scenki rodzajowe. Gadająca głowa –Kondratna wycieczce – okolicznościowa scenka – i tak w kółko. Argumentacji na rzecz wielkości Kolbego nie pomaga fakt, że reżyser nie selekcjonuje informacji. Z równą powagą wynosi pod niebiosa bohaterski gest Kolbego, który oddał życie za nieznajomego w obozie Auschwitz, jak i jego młodzieńcze szkice, jakimi rzekomo… wyprzedził wynalazek statku kosmicznego. Gdzie Rzym a gdzie Krym, panowie. W tej litanii zalet i talentów gubi się gdzieś przecież Kolbe-człowiek. Rozumiem, że jego czyny mają mówić same za siebie, rozumiem, że pewność działań i przekonań Kolbego była wyrazem boskiego natchnienia. Ale wyliczankę biograficznych faktów można przeczytać sobie na Wikipedii; film jest od tego, by tchnąć w te fakty odrobinę życia.



Mimo udziału aktorskich talentów fabularyzowane przerywniki rażą teatrzykową drętwotą i ilustracyjną tautologią. Woronowicz w roli Kolbego emanuje świątobliwym spokojem i skupioną siłą, ale nie ma wiele do grania. Scenki aktorskie bowiem zwykle powtarzają to, co już nam wcześniej powiedziano bądź zasugerowano – i robią to w ciosany, łopatologiczny sposób. Ksiądz-Paweł-Deląg mówi małemu Kolbemu (Mateusz Pawłowski), że jest on "mądry i dobry". Kolbe-Woronowicz przychodzi do lekarza z kciukiem, któremu grozi amputacja, proponuje posmarować ranę wodą święconą z Lourdes, cięcie i bach, kciuk wyleczony. Są też odpustowe skecze, które mają dodać całości nieco humoru: a to brat-Cezary-Pazura wprowadza odrobinę slapsticku z wykorzystaniem dymiącej maszyny drukarskiej, a to trójka zakonników żartobliwie dyskutuje sobie nad cerowanymi habitami. Boki zrywać, doprawdy.

Niestety, do górnolotnych deklaracjiKondratanie dorasta niska forma, jaką sobie wybrał. Mniejsza już o to, że zamiast próby zmierzenia się z fascynującym życiorysem, wniknięcia w motywacje bohatera, zgłębienia zagadek i wybojów wiary, dostajemy filmową lekcję religii. Żeby chociaż była to zajmująca lekcja, jakieś chwytające za serce chrześcijańskie kino gatunkowe pełną gębą. Kondratwie jednak dobrze, że nie musi równać w górę, że ci, którym film ma się spodobać, i tak będą zadowoleni. Pytanie, czy w ten sposób – podtrzymując niskie standardy – nie szkodzi aby bardziej niż cokolwiek tam uważa za złe kino. Dwie korony, dwie gwiazdki.
1 10
Moja ocena:
2
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones