Recenzja gry PS4

Overwatch (2016)
Maciej Kowalski
Jeffrey Kaplan
Agnieszka Fajlhauer
Agnieszka Kunikowska

Wojna bohaterów

Nowa produkcja Blizzard jest tak intensywna i szybka, że przyprawi o siwiznę i pomoże rzucić palenie.
"Overwatch" – recenzja
Podejście Blizzarda do osnowy fabularnej "Overwatch" jest wręcz diaboliczne. Dlaczego? Bo nie wiemy nic. Ot, w jednej z map zobaczymy na ścianach plakaty z tajemniczym Doomfistem. Gdzie indziej wiszą zaproszenia na koncert jednej z postaci – Lucio. Posłuchamy też szpil, które wbijają sobie postacie. Powoduje to naturalną ciekawość gracza i pewną antycypację: podejrzewamy, kim są bohaterowie, jakie mogą być ich historie, na bazie estetyki postaci wiemy, kto bohater, a kto złoczyńca, ale… w samej grze nie znajdziemy żadnej konkretnej ekspozycji. Na podstawie samych przepychanek w grze trudno domyślić się, że Reaper i Soldier-76 to dawni kumple i założyciele tytułowego Overwatch, Bastion to pacyfistyczny pogrobowiec tzw. Omnic Crisis, a dwie postacie rodem z drugiego "Mad Maxa" pochodzą właśnie z Australii. Fabuły trzeba szukać daleko poza grą – w filmikach i cyfrowych komiksach regularnie wypuszczanych przez Blizzard. To ruch tyleż kuriozalny, co odważny. Nawet mgliste snucie opowieści w grach pokroju "Dark Souls" jest ostentacyjne w porównaniu do "Overwatch". Blizzard tym samym daje do zrozumienia, że zwykły gracz ma się skupić na czymś zupełnie innym.



To oczywiście rozgrywka, sól tej gry i źródło siwych włosów oraz wielopiętrowych wiązanek pod adresem przeciwnej drużyny. Rzeczy do ogarnięcia jest multum, począwszy od 21 postaci, na rozlicznych synergiach i trikach skończywszy. Co ciekawe jednak, Blizzard, przywiązany do polityki rodzinnego grania w "Overwatch", stara się jak najbardziej spłaszczyć krzywą nauki. Gdy dobieramy bohaterów do drużyny, dostajemy od razu informacje, czy jest np. za mało wsparcia czy za dużo snajperów. Po każdej wtopie dostajemy jakąś użyteczną wskazówkę dotyczącą postaci, która nas pokonała. Ba, nawet menu wyboru meczu jest zminimalizowane – możemy uruchomić trening, tryb arcade, grę przeciw komputerowi bądź żywym graczom. I to w zasadzie tyle. Reszty uczymy się w locie, gdyż rozgrywka z żywymi ludźmi to nieustanna żonglerka mapek i trybów eskorty, szturmu i kontroli. Nie ma tu żadnych niespodzianek. Albo walczymy o punkt kontrolny, albo atakujemy konkretne miejscówki, albo przewozimy jakiś cenny ładunek.



Każda postać, a możemy je zmieniać w trakcie meczu, ma swój zestaw umiejętności: dwie zwykłe oraz tzw. argument ostateczny, który może dramatycznie zmienić sytuację na polu walki. Oprócz tego korzystamy oczywiście ze zwykłej broni (białej lub dystansowej), która często ma kilka trybów strzelania. Postacie dostępne w grze, zgodnie z polityką prostoty, od razu podzielone są na klasy ataku, wsparcia i tankowania. Nie ma więc problemu ze zrozumieniem, kto do czego najlepiej się nadaje, choć oczywiście zrozumienie niuansów pomiędzy poszczególnymi medykami wymaga już praktyki. 



To oczywiście teoria dobrze wygląda na papierze. W praktyce wszystko zależy od dwóch czynników: drużyny oraz mapy. Nie ma co ukrywać, grupy publiczne złożone z losowo dobranych graczy rzadko są gwarantem sukcesu. "Overwatch" nie jest drużynową nawalanką, a grą, w której chodzi o zdobywanie konkretnych celów, o czym większość graczy zapomina. W efekcie często uganiają się za jakąś zwinną postacią, podczas gdy cała drużyna powinna właśnie przypuszczać szturm na punkt kontrolny albo pilnować transportu. "Overwatch" wymaga też idealnej koordynacji i precyzyjnych ataków. Rzadko zdarza się, by losowi gracze dokładnie znali swoje miejsce w drużynie. O wiele lepiej więc gra się z kumplami, choć żaden to argument. I ostatnie "Aliens VS Predator" nabiera kolorów, gdy współpracujemy z kolegą, nie znaczy to jednak, że to dobra gra.



Do tego dochodzą mapy. Zaprojektowano je z grubsza bardzo dobrze, choć zdarzają się spore potknięcia, tak jak wąskie gardła w "Temple of Anubis". Przebicie się przez główną bramę do pierwszego punktu kontrolnego to prawdziwy koszmar. Po drugiej stronie często bowiem gracze ustawiają Bastiona, a każdego, kto chce przeskoczyć nad bramą, zdejmują snajperzy i wieżyczki Torbjorna. Gdy już uda się zdobyć ten punkt, drugi, czyli wnętrze świątyni, jest jeszcze gorszy i atakująca drużyna jest z reguły na przegranej pozycji. Na szczęście to jeden z nielicznych przypadków, kiedy projekt mapy działa przeciwko nam. Znajomości map uczymy się w locie i poprzez porażki. Bardzo szybko możemy zauważyć, gdzie najlepiej Torbjornem czy Symmetrą stawiać wieżyczki, jak powstrzymywać ofensywę wrogów i gdzie przyczaić się snajperem. "Overwatch" w założeniach jest prostą i przyjemną grą, ale wyuczenie się pewnych technik i strategii to już droga usłana cierniami przegranych meczów.



Tym, co na pewno przyciągnie niedzielnych graczy, jest oprawa wizualna. "Overwatch" jako żywo wygląda jak nowa animacja Pixar. Postacie mają kreskówkowy szlif i są animowane obłędnie. Podczas meczu oczywiście dzieje się dużo, ale wystarczy spojrzeć na wygląd bohaterów (i bohaterek) w galerii, animowane zwycięskie pozy czy nawet animacje przeładowania broni. W parze ze świetną estetycznie grafiką idzie fenomenalnie skomponowana ścieżka dźwiękowa.

W zasadzie "Overwatch" ma tylko dwie wady. Pierwsza to poczucie pustki. Owszem, nie jesteśmy zużyci nawet po wielogodzinnej sesji, ale… marnie rozwiązano poczucie rozwoju. I mowa tu nie o szlifowaniu umiejętności, a takiej zwykłej metodzie marchewki, czyli nagradzaniu gracza za rzeczy, które robi w grze. Doświadczenie, które zdobywamy, pozwala zdobyć raz na poziom skrzynkę z przedmiotami. To spraye, zwycięskie pozy, odzywki czy z rzadka nowe skórki postaci. Tylko te ostatnie są obiektem zainteresowania graczy, reszta to zapychacze. Brakuje systemu wyzwań obecnego w konkurencyjnym "Battleborn". Tam faktycznie chcemy wykonywać specyficzne rzeczy na polu walki, bo czeka na nas np. odkrycie kawałka historii jakiejś postaci. W "Overwatch" na razie po prostu gramy. Być może Blizzard planuje rozszerzenie tych opcji – wystarczy spojrzeć na to, jak po latach cyzelowania wygląda "Starcraft 2". Na razie jednak jest biednie.



Druga bolączka to możliwość wybierania tej samej postaci przez kilku graczy. Oczywiście nie jest tak, że np. mecz rozgrywany przez sześciu Torbjornów czy Bastionów to musowa wygrana. W żadnym wypadku. Ale często zdarza się tak, że np. transport idzie przez wrogów jak nóż przez masło, po czym pod sam koniec, kiedy wygrana jest (dosłownie) za rogiem, przeciwnicy montują szybką drużynę złożoną z tanków i medyków. Przebicie się przez ten mur często kończy się porażką. Równie nagminne jest uparte wybieranie przez trzy czy cztery postacie Torbjorna podczas obrony jakiegoś punktu. Wynika to oczywiście z tego, że gracze koniecznie muszą grać ulubioną postacią. Inny przykład to uparciuchy, które muszą grać trzema czy czterema takimi samymi tankami podczas ataku. Ograniczenie wyboru postaci byłoby tu zbawienne.

Choć "Overwatch" nierzadko irytuje i sprawia, że do drzwi puka policja po telefonie zaniepokojonych sąsiadów, wciąż pozostaje grą, przy której bez problemu spędzamy cały dzień i zarywamy nockę. Najlepszym argumentem na korzyść gry jest to, że nowa produkcja Blizzard pomaga rzucić palenie. Przerwy między meczami są tak krótkie, że nie ma kiedy sięgnąć po papierosa.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones