Recenzja filmu

Sierpień w hrabstwie Osage (2013)
John Wells
Meryl Streep
Julia Roberts

Z rodziną tylko na zdjęciu

Prawdziwie niedźwiedzią przysługę oddaje jednak twórcom Meryl Streep. Rola cierpiącej na raka płuc lekomanki, seniorki rodu z trudnym charakterem i burzliwą przeszłością to woda na jej młyn:
"Sierpień w hrabstwie Osage" to typowy projekt ograniczonego filmowego ryzyka. Nagrodzona Pulitzerem sztuka (na dodatek broadwayowski hit) jako fundament scenariusza, oscarowa ekstraklasa w obsadzie. Gra nie toczy się tu o utrzymanie standardu, standard jest już w krwiobiegu. Ci państwo poniżej pewnego poziomu nie zejdą, choćby samą skupioną siłą swoich słynnych nazwisk. Tak zwany samograj.



Przepis jest stary jak świat – a przynajmniej stary jak reguły dramaturgii. Jedno miejsce, dużo postaci, jeszcze więcej sprzecznych motywacji. Posadź bohaterów razem, uderz w stół, a aktorzy się odezwą. Scenariusz Tracy'ego Lettsa (również autora sztuki) w istocie stworzony jest jakby po to, by kolejne gwiazdy przekuwały go na Złote Globy i inne Oscary (patrząc na same nominacje: cel osiągnięto). Trzy dorosłe córki (Julia Roberts, Juliette Lewis, Julianne Nicholson) na wieść o zniknięciu ojca przybywają wesprzeć chorą matkę (Meryl Streep). Każda ma ze sobą własny bagaż: a to prawie-były lub prawie-przyszły mąż, a to jakiś żal czy inny resentyment. Rodzinny sos robi się coraz gęstszy, gorący klimat tytułowego hrabstwa podgrzewa atmosferę do czerwoności; karty rozdano.

By z takiego potencjału wydobyć wstrząsający bebechami i drażniący kanaliki łzowe spektakl, potrzeba jednak silnej reżyserskiej ręki. W "Zabójczym Joe" – również na podstawie tekstu Lettsa – służył takową doświadczony w filmowych bojach William Friedkin. Sprawującemu pieczę nad całokształtem "Sierpnia..." Johnowi Wellsowi brak jednak podobnej dyscypliny. Solidny serialowy scenarzysta i producent z zaledwie jednym pełnym metrażem na koncie ("W firmie") inscenizuje wszystko w banalnie bezpieczny sposób. W tekście Lettsa aż roi się od nieszczęść (może nawet ciut za bardzo), Wells za to emanuje szczęściem nazbyt hojnego filmowca-estety. Wszystko jest tu jakoś za ładne, za dosłowne: muzyka, widoczki, kamera nachylająca się, by złapać każdą łezkę na policzku. Dramaturgiczny gąszcz sztuki prosi się o narracyjny oddech, dystans, o szerokie plany zamiast nachalnych zbliżeń. Kontekst jest przecież kluczem do tej historii. Nie przypadkowo tytuł podaje nam lokalizację geograficzną: Letts opowiada o wpływie warunków na charakter, o determinizmie społecznym, o relacji między wnętrzem a zewnętrzem. Wells zaś – o tym, że aktorzy dobrze grają, a kamera ładnie filmuje.



Prawdziwie niedźwiedzią przysługę oddaje jednak twórcom Meryl Streep. Rola cierpiącej na raka lekomanki, seniorki rodu z trudnym charakterem i burzliwą przeszłością to woda na jej młyn: pretekst do kolejnego prymusowskiego popisu. I tu jest zadanie dla reżysera: powściągnąć zapędy nadgorliwych aktorów. I tu jest pies pogrzebany. Mówi się, że Streep od jakiegoś czasu pracuje tylko z reżyserami o mniejszym od jej własnego temperamencie (złośliwi powiedzą: talencie). Niestety, skutkuje to kolejnymi przeszarżowanymi rolami. Są w "Sierpniu..." sceny, w których Streep jest wspaniała, regularnie jednak wzlatuje zbyt wysoko na skrzydłach ego. Reszta obsady na szczęście zna umiar. Najlepsze w tym gronie są Roberts i Nicholson jako siostry o przeciwstawnych temperamentach. Pierwsza to wulkan tylko czekającej na erupcję złości, druga – kłębek latami tłumionych emocji, bez talentu do oczyszczających eksplozji, jaki odziedziczyła po matce jej siostra.

Świetna centralna scena obiadu pokazuje, jak dobry mógł być cały film. Widać w niej prawdziwą chemię – aktorską i tematyczną. Humor i przemoc pulsujące pod obrusem rodzinnego stołu to dużo ciekawszy trop niż melodramatyczna ścieżka, w jaką ostatecznie zbacza historia. Matka, rozstawiając wszystkich po kątach, daje wyraz zawodu młodszym pokoleniem, które dostało wszystko, czego ona nie miała, ale nic z tym darem nie zrobiło. Ideały młodych to dla niej tylko fanaberie. Bezlitośnie wyśmiewa więc wegetariańskie teorie o "zjadaniu strachu zwierząt" czy poprawność polityczną nakazującą Indian nazywać "rdzennymi Amerykanami". Paradoks "Sierpnia w hrabstwie Osage" polega jednak na tym, że samemu filmowi brakuje nieco mięcha i w rezultacie pozostaje on właśnie – zaledwie – poprawną kinową fanaberią. Do obejrzenia z przyjemnością. I tyle.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?