Recenzja serialu

Jak poznałem waszą matkę (2005)
Pamela Fryman
Michael J. Shea
Josh Radnor
Jason Segel

"Usiądźcie... To długa historia..."

Nastały ponure czasy dla ludzkości i nie chodzi mi tu tylko o Palikota. Mam raczej na uwadze rozmaite klęski żywiołowe, takie jak filmy Uwe Bolla, czy – nigdy oficjalnie nie potwierdzone – Tajne
Nastały ponure czasy dla ludzkości i nie chodzi mi tu tylko o Palikota. Mam raczej na uwadze rozmaite klęski żywiołowe, takie jak filmy Uwe Bolla, czy – nigdy oficjalnie nie potwierdzone – Tajne Stowarzyszenie Bogatych Producentów Wykładających Pieniądze Na Nikomu Niepotrzebne Filmy. Jest jeszcze oczywiście "Saga Zmierzch", jednak uznaję to za tak wielką tragedię w dziejach literatury i kina, że jedynym sposobem na zażegnanie tego kryzysu jest nie rozmawianie o nim. Cóż, dość powiedzieć, że dotarliśmy w kinematografii do takiego momentu, w którym film SF ma więcej realizmu niż komedia romantyczna; zwiastun thrillera jest lepszy od samego filmu; horrory są dużo zabawniejsze od komedii. W myśl tego, ładnych parę lat oglądałem te "przerażające" filmy w celu poprawienia sobie humoru, komedie omijając szerokim łukiem i objazdem na dodatek (obejrzawszy "Ciacho" stwierdziłem, że to wciąż za mało i zacząłem dodatkowo zbaczać w las, by nie mieć z tym gatunkiem nic do czynienia). Podobnie było z sitcomami, które wręcz zmuszały mnie do załamania rąk nad rodzajem ludzkim i wykrzyczenia prosto w ekran, przekrzykując wszechobecny śmiech z puszki: "Co w tym śmiesznego?! Dlaczego was to bawi?!". Pewnego razu, ekran odpowiedział mi: "because it’s legen... wait for it... dary! Legendary!".

Przytoczony cytat jest jednym z wielu przewijających się przez posiadającą już pięć serii produkcję spod sztandaru "Jak poznałem waszą matkę". Wachlarz podobnych catch phraseów posiada każdy z pięciu głównych bohaterów serialu i żaden z nich nie stroni od częstego nimi zarzucania. Nudne? Absolutnie nie, ponieważ za każdym razem komentarz rzucany jest w unikalnej sytuacji, zachowując przez to świeżość. Cóż, najwyraźniej podziałała na mnie fabuła tego serialu, ponieważ zacząłem od końca. Już śpieszę, by to naprawić.

Wszystko zaczyna się w roku 2030, w którym to Ted Mosby (Josh Radnor) siada ze swoimi dziatkami na kanapie w domu i zaczyna snuć długą historię o tym jak poznał ich matkę. Trzeba przyznać, że facet jest dosyć wygadany, ponieważ w przeciągu pięciu serii opowieści zobaczyliśmy jedynie kawałek stopy rzeczonej matki. Nie mniej jednak, gdyby mój rodziciel opowiadał mi takie historie, prawdopodobnie poznałbym Internet w okresie późnej starości. Powinienem teraz zacząć rozwodzić się nad całą techniczną stroną produkcji, jednak chyba sobie odpuszczę, ponieważ nie o to w tym serialu chodzi.

Pierwsze skojarzenie jakie nasuwa HIMYM to popularny serial "Przyjaciele". Mam nadzieję, że nikt na sali nie ma pod ręką pochodni, czy wideł, ponieważ z całą stanowczością muszę rzec, że w moim osobistym rankingu, przygody Teda i jego paczki biją na głowę swoich słynnych poprzedników. Dlaczego?  Ma to coś wspólnego z postaciami, które są niezwykle wyraźnie zarysowane, diametralnie różne, a jednak uzupełniające się w każdej sytuacji. Mamy zatem Teda, który szuka "tej jedynej" z godną podziwu zapalczywością; jest Robin (Cobie Smulders), kanadyjka, dla której związki schodzą na drugi plan gdy robi krok naprzód w swej karierze dziennikarki w programie, którego nikt nie ogląda; jest Lily (Alyson Hannigan)i Marshall (Jason Segel), para będąca niemal jednym organizmem – ona, rozważna i dalekowzroczna i on, który nigdy tak do końca nie przestał być nastolatkiem; wreszcie, jest absolutna gwiazda tej całej historii – Barney, którego pierwszym słowem w latach niemowlęcych było zapewne "cycki".
Ma to coś wspólnego z fabułą, która pnie się powoli do przodu, splatając się z niezliczoną ilością wątków pobocznych. W tym serialu nie ma miejsca na odcinki, które skupiają się na jakichś zabawnych dialogach; każdy epizod ma swój własny (mimo znaczącej liczby odcinków, nie tracący na kreatywności!), unikalny motyw, wokół którego toczy się akcja, by w ostatnich minutach uraczyć widza swego rodzaju morałem. Nie są to jakieś wielkie prawdy życiowe, czy ckliwe wariacje na temat gorących uczuć – to po prostu uniwersalne prawdy o związkach, z których każdy człowiek sam zdaje sobie sprawę w swoim czasie.
Ma to coś wspólnego z realizmem, który jest tu subtelny, jednak zauważalny. W odróżnieniu od innych sitcomów, wszelkie gagi czy riposty piątki przyjaciół nie są puszczane mimo uszu przez resztę: Ted rozmawia z Marshallem, Barney wtrąca jakąś drwiącą uwagę, Lily i Robin śmieją się z niej i wymieniają znaczące spojrzenia. To wpływa na odbiór całej sytuacji; widza ma wrażenie, że naprawdę podgląda wieczór paczki zwyczajnych znajomych. Warto też dodać, że wspomniane motywy w fabule poszczególnych epizodów, choć dosyć zwariowane, są skonstruowane tak, by można było uwierzyć, że to mogło się komuś przytrafić. Oczywiście srogą część roboty odwalają tu też sami aktorzy, którzy idealnie wpasowali się w charaktery swoich postaci i tchnęli w nich życie z gracją, która powala.

Ma to coś wspólnego z humorem, który jest tu dosyć unikalny, a jednak całkiem powszedni. Jakkolwiek brzmi to jak oksymoron, tak właśnie jest. Oprócz rozmaitych catch phraseów, mamy również szereg stałych motywów z których paczka nabija się wciąż w nowy sposób. Jest nieco absurdu (legendarny odcinek, w którym Ted został pobity przez kozę), smaczków (Barney śpiewający piosenkę o garniturach to jedna z najzabawniejszych rzeczy jakie widziałem w życiu), masa dobrych tekstów ("Kiedy jestem smutny, po prostu przestaję być smutny i zamiast tego jestem zarąbisty. Prawdziwa historia!"), mnóstwo gry ciałem (nieco koślawy chód Marshalla i wchodzące z nimi w kontrast kocie ruchy Barneya) i wreszcie sama więź między bohaterami, która sama w sobie jest podstawą do niezliczonej ilości gagów.

Oczywiście, ktoś może mi zarzucić, że oceniłem ten serial na 10 gwiazdek, tak jakby nie było w nim żadnych niedociągnięć. Owszem, są – np. stojąca w domu Barneya zbroja klona z "Gwiezdnych Wojen" w pewnym momencie zostaje zastąpiona przez zbroję szturmowca, będąc niby wciąż tą samą. Muszę mówić dalej? No właśnie. To tylko tego typu wady.  Jest "coś" w tym serialu, coś czego nie znalazłem w żadnym innym, a mówi to człowiek, który gardzi sitcomami. Jest tam jakaś magia, która sprawia, że oglądając perypetie Teda i jego przyjaciół, kiwam głową i myślę: "chciałbym, by moje życie wyglądało właśnie w ten sposób".

Na koniec dodam, że to jeden z tych seriali, których nie wolno oglądać z lektorem, ponieważ rujnuje on całość poprzez pomijanie większości tekstów, jak i poprzez samo bycie lektorem. "Jak poznałem waszą matkę" należy oglądać w oryginale, lub z napisami.
1 10
Moja ocena serialu:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones