Recenzja filmu

Dom wygranych (2017)
Andrew Jay Cohen
Will Ferrell
Amy Poehler

Dom zły

Jak na film w ludzkiej skali, zrodzony z empatycznego instynktu, "Dom wygranych" razi swoją emocjonalną pustką. Zamiast postaci widzimy komików, próbujących pozszywać swoje charaktery z kilku
Coś jest na rzeczy. Emeryci Michael Caine, Alan Arkin i Morgan Freeman musieli napaść na bank, by mieć na rachunki ("W starym dobrym stylu"), teraz o pokolenie młodsi Will Ferrell i Amy Poehler zakładają na osiedlu nielegalne kasyno, bo nie stać ich na opłacenie studiów córki. Ostatnie komedie zza oceanu pokazują, że Ameryka ani nie jest krajem dla starych ludzi, ani nie sprzyja średniakom z klasy średniej. Na kłopoty poczucie humoru? Wiadomo, śmiech to przecież niezawodny sposób odreagowania traumy. Sprawa jest prosta: weźmy codzienne ekonomiczne troski i wydrwijmy je, przekuwając w efektowne gagi. I faktycznie: "Dom wygranych" wygląda, jakby miał rozbić komediowy bank. A tu debet.


Andrew Jay Cohen, reżyser i współscenarzysta "Domu wygranych", nie raz już odkrywał humorystyczną stronę realiów familijnej egzystencji na przedmieściach –chociażby pisząc dwie części "Sąsiadów". Tym razem zamiast Setha Rogena i Rose Byrne postawił jednak na ciut starszych Ferrella i Poehler wraz z gotowymi do wykpienia problemami ludzi ich w wieku. Grani przez tę parę Scott i Kate Johansenowie szykują się do wyprawienia córki na uczelnię, a następnie do wypełnienia pustego gniazda nieskrępowanym seksem. Kijem w szprychach tego planu jest jednak decyzja lokalnych władz: stypendium naukowe, które miało pokryć czesne córki, zostaje anulowane. Zapędzeni w finansowy kozi róg Johansenowie desperacko potrzebują chwycić się jakiejś brzytwy. Znajomy Frank (Jason Mantzoukas) proponuje im prosty sposób na szybkie wzbogacenie się: otwarcie nielegalnego kasyna. Tadam, intryga zawiązana.

Już na tym etapie jak na dłoni widać, że Cohen zamierza zastosować nieśmiertelny przepis na wywołanie śmiechu: starcie przeciwieństw. Trochę ciapowaci, ale w sumie szczęśliwi i dobroduszni Johansenowie kontrastują więc z Frankiem, który słabość do hazardu i pornografii przypłacił małżeństwem, a teraz niebezpiecznie balansuje na krawędzi degrengolady. Oto skromni mieszczanie, którzy zaglądają do świata wielkich pieniędzy, wielkiej rozpusty i wielkiej przestępczości. Humor ma urodzić się tu z dysonansu, w chwili gdy obdarzony aparycją sympatycznego ciamajdy Ferrell założy garnitur i przypali cygaro, pozując na osiedlowego Tony'ego Soprano. Idea lokalnego kasyna stopniowo wymyka się zatem spod kontroli, wydobywając na światło dzienne komediowe demony kryjące się za równiutko przystrzyżonymi żywopłotami. Mieszkańcy przedmieść błyskawicznie degenerują w rozbestwionych imprezowiczów, ignorując dobre wychowanie i dobry smak, zapamiętale walcząc o to, by nas rozbawić. Ale to szaleństwo jakoś się nie udziela. Wręcz przeciwnie: "Dom wygranych" ogląda się w ciszy, w coraz bardziej dłużącym się oczekiwaniu na coś naprawdę śmiesznego. A gdy wreszcie pojawia się jakiś udany gag, wychodzi na to, że widzieliśmy go już w zwiastunie. 


Dziwne: mimo nagromadzenia komediowych talentów kolejne żarty pudłują. Uderza tu kompletny brak chemii między parą głównych aktorów. Gryzą sceny rodzinnej idylli, które mają być tak niezręczne, że aż urocze – a są jedynie niezręczne. Zawodzi nijaki drugi plan, zwłaszcza Mantzoukas, nigdy nie stający się tak wdzięcznym kontrapunktem dla wiodącego duetu, jak choćby w "Sypiając z innymi". Dziwi prześlizgiwanie się po kolejnych etapach rozbudowy kasyna i fabularne elipsy, które omijają potencjalne komediowe punkty zapalne. Razi absurdalna eskalacja przestępczej kariery Johansenów: od próby dorobienia na boku do zarządzania regularnym nielegalnym parkiem rozrywki z takimi atrakcjami jak lokalny "fight club". Frustruje – i zniechęca do zaangażowania się – pretekstowy charakter fabuły: kiedy punktem wyjścia jest ciężar realu, trudno przełknąć kolejne żartobliwe deus ex machiny i cudowne zwroty akcji o 180 stopni. 

Efekt jest zabójczo niewiarygodny. Jak na film w ludzkiej skali, zrodzony z empatycznego instynktu, "Dom wygranych" razi swoją emocjonalną pustką. Zamiast postaci widzimy komików, próbujących pozszywać swoje charaktery z kilku wyimprowizowanych żartów. Zamiast fabuły śledzimy garść luźno powiązanych gagów, co gorsza w większości nieśmiesznych. Wychodzi na to, że nie wystarczy postawić przed kamerą Ferrella, Poehler i kilkoro innych uznawanych za niezwykle zabawnych ludzi, by uzyskać zabawny efekt. Wbrew powtarzanej przez bohaterów zasadzie, która zainspirowała tytuł, dom jednak nie zawsze wygrywa. 
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones