Recenzja filmu

Baby Driver (2017)
Edgar Wright
Ansel Elgort
Kevin Spacey

Dri Dri Drive

Edgar Wright po raz kolejny bierze bohatera i filtruje cały film przez jego osobę, jego fascynacje, jego fetysze. Serwuje nam kino pozwalające zanurzyć się w cudzym punkcie widzenia; przepisuje
Kiedy Scott Pilgrim w pamiętnym filmie Edgara Wrighta sikał w toalecie, nad głową pojawiał mu się pasek postępu, niczym w grze komputerowej. Kiedy tytułowy "Baby Driver" z nowej produkcji reżysera idzie ulicą albo pędzi samochodem - obowiązkowo w słuchawkach, z jakąś piosenką w uszach - cały świat zdaje się tańczyć w rytm jego muzyki. Wright po raz kolejny bierze bohatera i filtruje cały film przez jego osobę, jego fascynacje, jego fetysze. Serwuje nam kino pozwalające zanurzyć się w cudzym punkcie widzenia; przepisuje osobowość postaci na język montażu, ruchów kamery, ścieżki dźwiękowej. A skoro ów bohater jest pracującym na zlecenie bankowych rabusiów młodocianym kierowcą wyścigowym z hoplem na punkcie retro-przebojów (!), nie ma wyjścia: rezultat musi być unikalny.   


Tak jak potrzeba złodzieja, by schwytać złodzieja, tak do zrozumienia fetyszysty potrzebny jest drugi fetyszysta. Wright, który swego czasu opublikował listę z 1000, słownie: tysiącem, swoich ulubionych filmów, to zatem właściwy człowiek za kierownicą: chodząca encyklopedia kina, specjalista od cytatów i nawiązań. Tym razem wirtuozersko zmiksował heist movie z musicalem oraz stworzył protagonistę-fetyszystę na swój obraz i podobieństwo. Flirtując z niejaką Deborah (Lily James), Baby (Ansel Elgort) popisuje się więc znajomością wygrzebanych z popkulturowej niepamięci piosenek. Kiedy ucieka przed policyjnym pościgiem, pali gumę w rytm muzyki z jednego ze swoich wypełnionych po brzegi iPodów. W wolnym czasie tworzy zaś dziwne kompozycje z nagranych na dyktafon dźwięków, strzępów rozmów, odgłosów. Reżyser sampluje, bohater jest jak DJ, a cały film to gigantyczny mixtape. Trochę "La La Land", trochę "Drive", trochę "Wściekłe psy", trochę coś zupełnie nowego.

Wirująca płyta winylowa, kółko do sterowania iPodem, samochodowa kierownica - w wyobraźni Edgara Wrighta wszystko to jakoś się łączy. iPodowy fetyszysta Baby myśli o świecie przez pryzmat swojego iPoda, a reżyser przypomina nam, że medium jest przekazem - ale niekoniecznie przykazem. W odtwarzaczu zawsze można kliknąć "skip", swobodnie łamiąc decorum, przeskakując między stylami. Jeśli zdążyliście znudzić się tym, że w heist movies napada się na banki, w musicalach tańczy, a w filmach o pościgach przekracza dozwoloną granicę prędkości - "Baby Driver" chętnie przekroczy jeszcze parę granic. Samochodowych pogoni i musicalowych numerów nie dzieli zresztą aż tak wiele, jak mogłoby się wydawać: w obu liczy się głównie rytm, tempo i montaż. A Wright już wie, co z nimi zrobić. Rajdowe popisy Baby’ego są odpowiednio dynamiczne, przejrzyste i energetyczne. Nie ma tu nieczytelnego chaosu czy nadmiaru komputerowego plastiku, jakie znamy skądinąd. Brakuje może prawdziwego "kopa", ogląda się to raczej na chłodno, jest za to wirtuozeria i inwencja.


Na tym jednak nie koniec zwrotów akcji. Cały "Baby Driver" jest skomponowany niczym utwór muzyczny: najpierw poznajemy motyw przewodni, a potem wkraczają kolejne wariacje. Główna melodia stopniowo przechodzi z tonacji dur do mol, z "wesołej" do "smutnej". Beztroski energetyczny soundtrack, kolejne barwne persony gangsterów (o twarzach Kevina Spaceya, Jamiego Foxxa, Jona Hamma, Eizy González), romans Baby’ego z Deborą: "Baby Driver" startuje w dość imprezowym humorze. Przebłyski poważniejszych spraw - traumatyczna przeszłość Baby’ego, jego relacja z niesłyszącym przybranym ojcem - wydają się początkowo zaledwie scenariuszowym cieniowaniem. Nie do końca. Uśpieni przez gatunkowe konwencje sami jesteśmy jak Baby: naiwnie wierzący, że zabawa w gangsterkę nie ma konsekwencji, że film zechce utrzymać nas w błogiej wygodzie komediowego thrillera. Wright stawia jednak na dojrzewanie i idzie dalej, niż się zanosiło.

Tak to już bywa z fetyszami: ukochany rekwizyt najpierw przynosi radość, ale z czasem zaczyna ograniczać. Wright pokazuje to w świetnym skrócie myślowym, kiedy Baby - choć pościg siedzi mu na ogonie - nie może rzucić się do ucieczki, bo… nie odpalił samochodu w rytm kolejnej piosenki. Chłopak zaczyna gorączkowo przewijać numer do początku i nagle już nie wydaje się taki cool. Sam Wright wydaje się nie mieć tego problemu: gładko zaburza rytm i zmienia przyzwyczajenia, niemal od ręki. Niestety: do czasu. Póki trzyma się zasady dobrego uciekiniera - skręcaj w lewo, gdy oczekujemy, że skręcisz w prawo - wszystko gra. Na ostatniej prostej jednak ciut za bardzo prostuje swoją historię. W gorączce rutynowej finałowej pogoni nagle chwyta się kilku fabularnych protez, zaprzepaszcza nieco z emocjonalnej prawdy i świeżości. 



Mniejsza jednak o to. Autorski, niekonwencjonalny film gatunkowy zrealizowany w trybach hollywoodzkiego systemu produkcyjnego to ostatnimi czasy rzadkość i "Baby Driverowi" należy się plus już za fakt, że w ogóle powstał. Bez kosmicznego budżetu, bez próby położenia fundamentów pod kolejne koślawe uniwersum, za to z charakterem i pomysłem. Tym razem nie warto klikać "skip".
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Początek filmu przez wielu uważany jest za jedną z ważniejszych, jeśli nie najważniejszą część spektaklu.... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones