Recenzja filmu

Rock Dog. Pies ma głos! (2016)
Ash Brannon
Dariusz Błażejewski
Luke Wilson
Eddie Izzard

O psie, który jeździł z kapelą

Kiedy losy Bodiego krzyżują się ze ścieżkami jego idola, wyliniałego i zblazowanego kocura Angusa Scattergooda, Brannon wrzuca drugi bieg: rozpływa się w satyrze na muzyczny światek, a
Tybetański mastif Bodi żyje raczej w rytmie muzyki relaksacyjnej niż rock’n’rolla. Chociaż w jego sercu rozbrzmiewają od czasu do czasu ciężkie gitarowe riffy, surowy ojciec przysposabia go do roli kontynuatora swojej życiowej misji i obrońcy zlęknionego owczego stada. Oczywiście, kiedy zew przygody będzie już trudny do zniesienia, a spadające z nieba radio stanie się jawną wskazówką od Buddy, bohater wkroczy na szlak przygody. A także międzynarodowej muzycznej kariery. 



W jednej ze scen Bodi przerabia tradycyjny ludowy instrument zwany dramyin tak, aby przypominał akustyczną gitarę. Trudno nie dopatrzyć się w tym fragmencie pars pro toto całego filmu – zarówno na poziomie strategii dystrybucyjnej, jak i artystycznej. Po pierwsze, chińsko-amerykańska koprodukcja najpierw poniosła sromotną klęskę na pierwotnym rynku (z 60 milionów dolarów budżetu zwróciła się jedynie jedna szósta tej kwoty), zaś teraz – po niezbędnych przeróbkach, angażu amerykańskich gwiazd do dubbingu oraz weterana Asha Brannona ("Toy Story 2", "Na fali") na stanowisku reżysera – jej twórcy próbują zdobyć serca zachodniej widowni. 

Po drugie, obraz czerpie z popkulturowego dorobku dwóch światów i, niestety, każdy z nich wydaje się potraktowany nieco po macoszemu. Nie widać pomiędzy nimi żadnej korespondencji, zostają ograniczone wyłącznie do poziomu barwnej scenografii – słowem, ani to dramyin, ani gitara. Ponieważ jednak rockowa ikonografia klei się dobrze w zasadzie z każdym gatunkiem – od kina sztuk walki po komedię pomyłek – ekranowy świat pozostaje miejscem, w którym dorośli odnajdą się równie szybko jak dzieciaki. Kiedy losy Bodiego krzyżują się ze ścieżkami jego idola, wyliniałego i zblazowanego kocura Angusa Scattergooda, Brannon wrzuca drugi bieg: rozpływa się w satyrze na muzyczny światek, a jednocześnie składa hołd niepoprawnym marzycielom, którzy stawiają wszystko na jedną kartę. To chyba najfajniejszy element "Rock Doga" – bohater jest tu traktowany z empatią, ale też otrzeźwiającą dawką ironii. Scenarzyści sypią z rękawa dowcipasami, sceny akcji to w dużej mierze bezpretensjonalny slapstick, z kolei muzyczne numery, choć nie przypadną do gustu wyznawcom heavy-metalu, na pewno rozkołyszą dzieciaki w wieku przedszkolnym.



Wszystko jest tu oczywiście z odzysku, wyeksploatowane do cna, zasłyszane i obejrzane w najlepszych amerykańskich animacjach ostatnich paru dekad. Brannon nie potrafi odcisnąć na filmie autorskiego piętna, z kolei jakość animacji odbiega od oscarowych standardów. Jeśli jednak nie przeszkadzają Wam podobne felery, możecie bez stresu i bólu głowy posłuchać brzdękania "Rock Doga". Bisu i tak raczej nie będzie.
1 10
Moja ocena:
6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones